Brytyjczycy mają takie idiomatyczne wyrażenie ‘ to be on a hamster wheel’ co w wolnym tłumaczeniu Pimposhki oznacza tyle co ‘zapieprzać jak chomik na karuzeli’. I od jakiegoś czasu tak się właśnie czuję. Nie wiem kiedy przyszedł kwiecień, a przed nim marzec czy nawet luty. Świat zdecydowanie obudził się z pandemicznego letargu i teraz jakby chciał nadrobić. Mam wrażenie, że ciągle za czymś gonię choć tak naprawdę za niczym nie gonimy, po prostu żyjemy. I zaczęłam się zastanawiać kiedy to zwykłe życie stało się takie szybkie?
Przyjrzyjmy się. Cała rodzina jest zdrowa. Nie chodzimy po lekarzach ani szpitalach. Dzieciaki nie mają żadnych specjalnych potrzeb, nie mają rehabilitacji, zajęć z logopedą czy dziecięcym psychologiem. Dzieciaki nie mają też wielu zajęć pozalekcyjnych, raz w tygodniu chodzą do szkoły tańca, która jest praktycznie koło domu. Nie wozimy ich więc na żadne treningi, lekcje pianina czy pływania, zbiórki itp.
Oboje pracujemy głównie z domu (ja obecnie dwa dni w tygodniu jestem w Oxfordzie, Jon pojawia się w biurze raz na dwa tygodnie) więc nie tracimy aż tyle czasu na dojazdy. Pracujemy w standardowych godzinach, nie bierzemy nadgodzin, nie pracujemy wieczorami ani w weekendy (raz, dwa razy w roku jestem w sobotę na graduacjach), nie mamy żadnych dodatkowych zleceń (poza moimi okazjonalnymi chałturkami ale to nie jest dużo, jakieś 15 dni w skali roku).
Nie mamy zobowiązań typu opieka nad rodzicami, babcią czy starszą ciocią, nie uprawiamy żadnego wolontariatu. Nie działamy w trójce klasowej. Nie mamy w domu zwierząt (nawet chomika) więc odpadają spacery z psem czy wizyty u weterynarza. Szczerze to nawet nie udzielamy się za bardzo towarzysko, od czasu do czasu spotykamy się w rodziną ale generalnie nie zapraszamy gości ani nie chodzimy na chałupki.
Chciałabym tutaj jeszcze napisać, że nie sprzątamy w domu bo mamy pomoc ale niestety miesiąc temu nasza pomoc zniknęła bez słowa wyjaśnienia :(. Na razie nie szukamy nikogo nowego i uczymy się od nowa sprzątać w naszym własnym domu. Staramy się jakoś to zorganizować aby nie spędzać weekendów na porządkach (napiszę o tym osobnego posta).
Żyjemy jak normalna rodzina, a jednak cały czas się czuję jakbym goniła własny ogon. Dlaczego?
To co najbardziej mi doskwiera to życiowa administracja. Na serio czuję się tak, jakby prowadzenie domu to było prowadzenie firmy i dodatkowy etat. Co ciekawe nie muszę załatwiać spraw w urzędach (kiedy byłam w Polsce w lutym i wyrabiałam małym Pimposhkom nowe dowody osobiste to fascynowało mnie jak dużo interesantów było w Urzędzie Miasta z różnymi biznesami) ale i tak mam wrażenie, że ciągle jest coś do załatwienia. A to rachunek za wodę źle policzony, a to trzeba odnowić kontrakt na kablówkę/komórkę/Internet. A to licznik od elektryki (niedawno instalowany) nie działa poprawnie więc trzeba zadzwonić i tak w nieskończoność. Owszem, mamy nowy dom więc takich spraw to załatwiania jest trochę więcej niż zazwyczaj ale ten sam problem miałam w starym domu. Mam różne systemy, aplikacje, przypomnienia aby to sobie ułatwić i chociaż mam to w sumie pod kontrolą, to jest to bardzo mozolna i niekończąca się praca.
Szkoła małych Pimposhek to kolejny wielki pożeracz czasu i uwagi. Trzeba pamiętać, aby każda miała konkretnego dnia strój na w-f albo strój na leśną szkołę. W czwartki muszą zabrać pracę domową i książki, które dostają ze szkoły do czytania (trzeba też wypełnić dzienniczek czytania). Do tego szkoła nadrabia pandemię więc co chwila są jakieś inicjatywy. Na przykład szkoła kończyła niedawno 120 lecie więc były jakieś apele i uroczystości (jednego dnia dziewczyny miały się stawić w szkole w wiktoriańskich strojach).
Dowód rzeczowy:
Teraz mamy ostatni tydzień przed przerwą Wielkanocną (która trwa dwa tygodnie) i…. dzisiaj dzieci mają robione zdjęcia, więc mundurki i fryzury muszą być na błysk, w środę dzieciaki mają przynieść udekorowane jajka na konkurs pisankowy plus starsza ma przedstawienie w szkole (Kopciuszek), kostium musiał być dostarczy w zeszłym tygodniu. W piątek młodsza ma paradę kapeluszy wielkanocnych (taka tutejsza tradycja) więc wczoraj trzeba było go przygotować, a teraz trzeba pamiętać aby zabrała go ze sobą do szkoły w piątek (broń Boże nie wcześniej bo się gdzieś zawieruszy).
Dowód rzeczowy:
Poza szkołą i domową papierologią jest oczywiście ‘prowadzenie domu’, poza sprzątaniem jest to planowanie posiłków, robienie zakupów i gotowanie. Zakupy to nie problem bo przyjeżdżają same do domu ale planowanie posiłków to katorga! Skąd mam wiedzieć na co będę miała ochotę za trzy dni? Poza tym staram się planować zgodnie z naszym kalendarzem, więc na przykład nie planuję wymyślnych posiłków w dniu, w którym jestem cały dzień w biurze. Jak powiedziała pewna mądra kobieta i czytelniczka tego bloga ‘Najgorszy aspekt bycia dorosłym to wymyślanie co na obiad’.
Ponieważ mamy nowy dom to dochodzą jeszcze remonty, naprawy, urządzanie. To nie tylko czas, który spędzamy malując ale też wybieranie farb, podłogi, zakupy, szukanie odpowiednich akcesoriów, skręcanie mebli, wiercenie dziur, wieszanie obrazków itd. Bardzo, bardzo powoli wyłania się z tego ogromu pracy nasze wygodne miejsce do mieszkania. No i nie zapominajmy o koszeniu trawy, podcinaniu i nawożeniu roślinek itd. Praca nad pakamerą była przyjemna owszem, ale to jednak praca i ponownie pochłonęło to dużo mojego czasu i energii.
I tak, jemy głównie domowe posiłki, nie zdarza nam się panikować o 22:00 bo na jutro dzieci mają mieć stroje wikinga, dom jest zadbany, w rachunkach jest porządek a w drukarce zawsze jest tusz. Jednym słowem – ogarniam – ale mam wrażenie, że to zajmuje ogromną ilość czasu i energii. Z tego wszystkiego staram się jeszcze wykroić czas dla siebie, na moje hobby. Aby było ‘efektywniej’ hobby często jest praktyczne czyli szycie ubrań (głównie dla dzieci) albo robienie tortów (również dla dzieci).
W tym wszystkim na szarym końcu jest osiędbanie. Powinnam się zdrowo odżywiać, znaleźć czas na relaksującą kąpiel czy położenie odżywki na włosy, codziennie przynajmniej 15 minut przeznaczać na aktywność fizyczną no i 10 minut na medytację. A ja wieczorem, jak dzieciaki są już w łóżku to co najwyżej mam siłę aby wypić kieliszek wina przed telewizorem przeglądając telefon! I tak, rady dla takich pracusiów jak ja to ‘proś o pomoc’ (aż się oprosisz), ‘bądź wystarczająco dobra’ (chyba mam za wysokie standardy), ‘naucz się odpuszczać’ (odpuszczam, głównie dbanie o siebie). I naprawdę, ale to naprawdę wcale nie ścigam się z obrazkami ‘idealnego życia’, które oglądam w Internecie.
Wychodzę z założenia, że jeśli czegoś się chce, to należy sobie to wypracować. Nie oglądam się więc na innych, nie czekam, aż ktoś coś zrobi za mnie, tylko działam i wypracowuję sobie to, co jest dla mnie ważne. Może chcę za dużo? Może muszę zmienić swoje priorytety? Nie mamy trudnego życia, nie mamy wielkich problemów, nie mamy zobowiązań. Mamy zdrowie, dobrą pracę, wygodny dom, auta, które się nie psują, Amazona, dostawy z supermarketu, mopa-robota i tylko nie wiem, dlaczego ciągle czuję się taka zapętlona, jak ten chomik. Jakieś mądre rady?
Ufff, przepraszam. Musiałam sobie dzisiaj pomarudzić. Ale za tydzień zapraszam Was na wielką odsłonę pakamery! Życzę Wam miłego tygodnia.




Pimposhko, gdzie znajdę maila do Ciebie?
NO coz ja mam kupe czasu dla siebie, bo dziecie juz samo mieszka, poza tym ja tylko bardzo matkowalam (z mezem, ktory czasem mi sie wydawalo ,ze jest druga matka) do konca szkoly sredniej, czyli do matury. Potem sie zbuntowalam i przestalam wlasciwie gotowac, bo kazdy rece ma i moze sam cos zrobic. Syn ma w tej chwili 23 lata, jest bardzo samodzielny i potrafi zrobic wszystko od gotowania do sprzatania. Czasem jak potrzebuje jakiegos przepisu na cos konkretnego, to wtedy pyta mnie. Maz sam tez potrafi ugotowac. Glowne zakupy robimy raz w tygodniu i rowniez raz w tygodniu gotuje wieksze ilosci i czesc po prostu zamrazam (tak tez robilam jak dziecko chodzilo do szkoly).Nie wyobrazam sobie stania przy garach codziennie i tracenia drogocennego czasu(nie znosze gotowac). Gotujemy i jemy wspolnie w weekendy, Kuba zwykle przyjezdza do nas na obiad niedzielny. Niemniej jednak nasze posilki sa sporzadzane w ciagu 20 do pol godziny. Nic bardziej czasocholnnego nie gotuje, chyba ze od czasu do czasu. Sprzatamy wieczorem w piatek (kiedys maz z synem sprzatal), po pracy. Weekendy sa wolne. Jemy prosto i wlasciwie ciagle to samo, co mnie zupelnie nie przeszkadza. Dbamy o siebie i swoja przyszla starosc, cwiczymy codziennie, codziennie tez chodzimy na dlugie spacery. Acha jak mi sie cos nie chce, to tez nie robie. Jakies papierkowe sprawy tez nie sa problemem, zalatwiamy to dosc szybko. Gorzej jak trzeba cos wiekszego kupic, to wtedy mam wrazenie, ze robimy to bez konca.
Zgadzam się z Iwoną. Chodzi o to "muszę". Już się tego oduczyłam. Teraz już wiem, że ja niczego nie muszę, jedynie mogę. I z tą świadomością żyje mi się dużo spokojniej.
A byłam też taka uporządkowana i kontrolująca. Nie umiałam poprosić o pomoc, bo to – tak uważałam – pokazałoby moją słabość. Doskonale wiem, skąd to wyszło, kto mi to nawkładał do głowy i co komu chciałam udowodnić. I wiem też, że nie jestem nikomu nic winna i moje życie nie służy zaspokajaniu cudzych oczekiwań.
Zaczęłam rozmawiać sama ze sobą (najlepiej na głos, bo co wypowiedziane ma większa moc) i zadawać sobie pytania: co się najgorszego może stać, jeśli czegoś nie zrobię, nie wykonam itp. Odpowiadałam sobie, że najgorsze to jest to i to. Ok -drugie pytanie: czy to akceptujesz. Okazuje się, że dużo rzeczy akceptuję. Hy Hy
I teraz nie gotuję codziennie, nie sprzątam co sobotę, nie prasuję wszystkiego jak leci, nie robię codziennie surówki, nie koszę trawy raz w tygodniu itp. bo mi się po prostu nie chce – wolę odpocząć, bo moje zdrowie psychiczne i fizyczne, spokój i relacje z bliskimi są ważniejsze niż brudna podłoga.
Nie planuję zakupów, po prostu wracając z pracy zajeżdżam do sklepu. Kupuję to, co jest i z tego coś gotuję sama albo ugotuje Stary… albo i nie. 😉 To wtedy zjemy gotowy obiad. Przeprosiłam się z mrożonkami i półproduktami – nie wszystkie są złe. Warto część z nich wykorzystywać, żeby ułatwić sobie życie.
Papierologią się dzielimy. Każdy z nas pilnuje osobno swoich rachunków, swoich samochodów, swoich terminów, spotkań itp. A Stary jeszcze ogarnia lekarzy dzieci.
Wielu znajomym radzę rozmowę z samym sobą i ustalenie, co tak naprawdę muszą, a co można odpuścić. Bo okazuje się, że duuużo tego "muszę" wcale nie jest takie konieczne, tylko siedzi w głowie.
Kup kozę… A potem sprzedaj ;)))
Rady to nie, ale za to mi się przypomniał stary dowcip żydowski, jak to Icek poszedł do rabiego się użalać, że ma za małe mieszkanie – żona marudzi, dzieci hałasują, on już nie może. Tagi na to – weź ciotkę. Icek po tygodniu mówi, że teraz dopiero ma ciężko – żona marudzi, kłóci się z ciotką, dzieci się drą. Rabi na to kup kozę. No i za tydzień żona kłóci się z ciotką, koza beczy i śmierdzi, dzieci wrzeszczą. Rabi na to – sprzedaj kozę i wywieź ciotkę. Po tygodniu Icek przychodzi i mówi zachwycony – Rabi ja nie mieszkam w mieszkaniu, ja mieszkam w istnym pałacu.
To może Wy też zapiszcie się na intensywny kurs tańca i naukę szwedzkiego? 😉
Tak sobie myślę, czy ja tak gnałam, ale chyba nie. Ale chyba nie musiałam dzieci ubierać po wiktoriańsku. No i nieraz odpuszczałam. Czasem warto co nieco odpuścić. 🙂
etam (z całym szacunkiem), znam gorsze sytuacje niż zajęcie się dziećmi przez dwa dni, poza tym jest tyle innych możliwości zorganizowania opieki.
Mam podobnie – czekam, co u Pimposzek. Też dziękuję za to pisanie.
Niby tak. Tylko jeśli zrobię sobie 2 dni odcięcia od świata, to obowiązki związane z dziećmi spadną na tatę, który też ma swoja pracę i masę innych obowiązków. Byłoby to trochę nie fair.
Sam fakt, że na emeryturze dużo mniej żyje się bez budzika naprawdę dużo zmienia.
Biedna! Mimo że nasze życiowe obowiązki i sprawunki różnią się w kilku znaczących punktach, to i tak wiem jak taki natłok spraw potrafi człowieka rozstroić. Niby wszystko idzie do przodu, załatwia się te sprawy koncertowo, bez problemu pamięta o wszystkim, z powodzeniem realizuje plany, ale jednak jest to poczucie, że chyba nie tak powinno to wyglądać i coś w nas krzyczy żeby zwolnić.
Mamy podobne cechy charakteru – nie lubimy nudy i lubimy wszystko mieć pod kontrolą. Nie mam dzieci i domu do remontu, obie decyzje jak najbardziej świadome (już jedno mieszkanie remontowałam, teraz mi się nie chce przez kilka lat:P), ale ja zawsze potrafię znaleźć sobie jakiś wielki projekt, byleby tylko nie siedzieć bezczynnie 😉 I chociaż czasem (albo częściej:)) mnie dopada zmęczenie i frustracja, to nie potrafiłabym inaczej. I myślę, że i Ty masz podobnie.
Ale to wcale nie oznacza, że nie możemy pomarudzić! Ludzie generalnie mylą brak szczęścia ze zwykłym zmęczeniem i marudzeniem, czyli całkiem zdrową sprawą niezbędną do normalnego funkcjonowania. Można mieć dzieci, kochać je i marudzić. Można zdecydować się na wyprowadzkę w nieznane i w połowie zacząć jęczeć, że się ma już dość tego ogarniania 😉 Normalka.
Co do obiadu – my po prostu planujemy kilka posiłków w przód, nie martwimy się tym na co będzie ochota za kilka dni. Robimy zakupy online i od razu kupujemy wszystkie składniki. No i gotujemy na dwa dni. podobnie jak miami, mamy też listę ulubieńców, które pojawiają się regularnie i po prostu "zapychają" nam lukę. Sprawdza się świetnie!
A ja Ci napisze jak to u nas z gotowaniem jest, otoż mamy zestaw kilku potraw które lubimy i gotujemy je jak leca w kolejce – to troche jak z czarnymi golfami S.Jobsa, bo nie trzeba się zastanawiać co kupic bo zawsze to samo, nie trzeba się zastanawiac co dzisiaj jemy bo plan jest, a w razie jak mamy ochotę na coś ínnego to on nie jest wykuty w skale więc moŻna zmienić a odpada to ciągłe myślenie i ta praca mentalna i kombinowanie. To tylko jeden patent bo innych nie mam ale dzieci też nie mam więc cała reszta jest mi znana tylko z teorii.
A tak swoją drogą to chciałam Ci podziękować że tak regularnie piszesz bo bardzo mnie wspiera w niedzielne późne popołudnie że w poniedziałek w pracowej przerwie poczytam co tam Pimposhka napisała i juzż to wejście w nowy tydzień jest łatwiejsze bo jest coś na co się niezmiennie cieszę.
Pozdrawiam serdecznie – Joanna
Mam wrazenie, ze te szkoly sa dla niepracujacych mam z ubieglego stulecia. U mnie bylo podobnie, pamietam to ciagle zmeczenie, ten ciagly lek ze o czyms zapomnialam i stres bo czasem zapominalam i dziecko przychodzilo ubrane w mundurek w nie-mundurkowy dzien albo spoznialam sie na zajecia dodatkowe (wozilam mloda codziennie na jakies zajeia wieczorami a w sobote rano maz ja wozil na 5h w polskiej szkole). A jeszcze w domu byl wiekowy tesc do opieki. Nie wiem co ci poradzic. Przez jakis czas mielismy z mezem taki uklad ze ja mialam raz w tygodniu po pracy "wychodne"-szlam na YMCA, plywalam, cwiczylam pilates, relaksowalam sie w saunie (co nazywalam swoim triathlonem) a potem jechalam na spotkanie grupy dziergaczek w kawiarni. Owszem do domu wracalam w srody bardzo pozno i z metra musialam jechac taksowka bo autobusy na moich suburbiach kursowaly tylko do 19:00 bo wtedy operowalismy jednym autem ale … To bylo bardzo dobre rozwiazanie bo mialam poczucie, ze to taki czas wylacznie dla mnie i cos robie wlansie dla siebie w ramach "osiedbania". Potem w te soboty kiedy on wozil mloda do polskiej szkoly zamiast nadganiac sprzatanie czy gotowac tez robilam cos dla siebie, nawet jesli bylo to zamkniecie sie w sypialni zeby poczytac ksiazke lezac na lozku. I nie bede ci pisac,ze to minie itd bo nie o to chodzi, zeby "jakos przeczekac" bo to sa bardzo fajne lata i warto sie nimi cieszyc. Ufam, ze znajdziesz jakis sposob.
no tak już jest i koniec i kropka. Chyba wszystkie tak mamy i trzeba od czasu do czasu sobie ponarzekać bo jak to się mówi" muszę bo się uduszę" i dalej do przodu. Popatrz na to z innej strony jaka jesteś zorganizowana i jak sobie razem z mężem radzicie. Widzę, że w każdym kraju najpierw przedszkole potem szkoła bardzo absorbują rodziców swoimi pomysłami co to niby tak się integruje rodzic z dzieckiem(hi hi).Ja szyłam po nocach ale przychodzi taki moment ,że zwolnisz i będzie Ci tego szaleństwa brakować. No tak już jest. Rozumiem Cię i "aleluja i do przodu"! Pozdrawiam Krystyna
myślę, że najbardziej nas obciąża świadomość ''musu''. Muszę dziś to, muszę pamiętać, muszę zrobić tamto…itd. ''Mus'' jest wypalaczem naszej energii. Jaka na to rada? Urwać się na odpoczynek przynajmniej na dwa dni, sama!!
Może być ''byle gdzie'' nawet do hotelu, bez telefonu (!). Usiąść i …nic nie muszę przez 2 dni. Nawet jeść. Mogę spać do 13 a potem leżeć i pachnieć. Nie ma mnie dla świata!
Ja teraz, na emeryturze, często robię sobie Dzień Szczęścia; rano patrzę jak ludzie pędzą do autobusu, dzieci do szkoły, mamy z wózkami pędzą po zakupy itp., a ja nie muszę, cały dzień się napawam poczuciem wolności od musu.
I to działą.
Pimpuszki są MEGA, po prostu cudne!
Taki stan, nazywałam "trybem oczekującym"inaczej, w pogotowiu. Dlatego, że w każdej chwili, musiałam być gotowa do działania, na każdej płaszczyźnie, przy moich dwóch córkach. Pamiętam, że miałam zajętą głowę myśleniem, przez 20 godzin na dobę. Działałam na wysokich obrotach, często zapominając o sobie. Niestety, tak musiało być, gdy człowiek ma rodzinę, oraz pracę, gdzie musi wszystko ogarnąć. Gdy starsza córka, skończyła 21 lat, a młodsza 20, dopiero wtedy, odczułam, jak gdyby ktoś, zdjął mi ciężki kamień z ramion, odczułam wręcz to fizycznie. Zrozumiałam dopiero wtedy, że mam już dorosłe dzieci,o które nie muszę się martwić w dzień i w nocy. Są zdrowe, mądre, studiują i nie potrzebują już tak mojej troski. Przez zdjęcie ze mnie, tego ciężaru odpowiedzialności za nie, poczułam, jakby mi ubyło co najmniej, 10 lat, stałam się wolna. Teraz, też mam duży dom, wielki ogród, tylko nie ma już zdrowia, aby to wszystko ogarnąć. Jednak wraz z mężem, staramy się jak możemy, żyjąc we dwójkę w tym domu, wraz z dwoma pieskami i kotkiem. Widzisz sama Gosiu, że pewne etapy w życiu, każdy z nas przechodzi. Gdy jesteśmy młodzi i sprawni, wychowujemy dzieci, gdy dzieci są dorosłe, nie każdy może mieć z kolei dobre zdrowie, aby się cieszyć wolnym czasem, bez "obowiązków". Pozdrawiam Cię serdecznie. Gosia.
Gdy byłam w Twoim wieku, do tego wszystkiego, o czym piszesz, musiałam dodać duży ogród, budowę i urządzanie domu i dwa kierunki studiów podyplomowych w mieście oddalonym godzinę drogi (mimo dziennych magisterskich wcześniej ukończonych). Gdy mi się chciało ponarzekać, stawiałam retoryczne pytanie: czy ktoś mi obiecywał, że moje życie będzie łatwe, lekkie i przyjemne?
Teraz, gdy płynę wolniej, bo dzieci na swoim, praca zawodowa nie doskwiera, a uczę się tylko dla własnej przyjemności, trochę Ci zazdroszczę tego "chomika" i z uśmiechem wspominam mojego. Może dlatego, że byłam wtedy młodsza, tak jak Ty teraz, a może dlatego, że ważniejsza jest radość z działania, niż z posiadania wolnego czasu w nadmiarze?
Gosiu,tak to się kręci do czasu aż dzieci wyrosną. Musisz jeszcze pamiętać o tym o czym one jeszcze nie muszą pamiętać. Bardzo Cię podziwiam z tymi przebierankami. Mam wnuki w szkole i te stroje na przebranie to moje zadanie.Córka mi tylko przekazuje wytyczne. W naszym domu była tradycja jedzenia zupy. Zupy były codziennie. Codziennie inne 🙂 Gotowałam wywar z warzywami i oddzielałam połowę. Tę odłożoną chłodziłam i do lodówki. Resztę dogotowywałam z kaszą był krupnik. Z burakiem(ugotowane buraki, obrane,tarkowane, poporcjowane i zamrożone na potem)był barszcz a gdy puszka fasoli była fasolówka, brokuł była brokułowa, ryż ryżówka. Słoik szczawiu będzie szczawiowa. Zblendowane ogórki kiszone jest ogórkowa.Jak zupa jest z tzw. wkładką mięsną to nam starczało.Następnego dnia po wejściu do domu nastawiałam garnek z lodówki i coś do garnka z warzyw, aby miała zupa nazwę. Jak brakowało koncepcji to woda z ogórków kiszonych (zagotować) i dodać kaszy kuskus. Wychodzi taki inny krupnik.Zawsze zupa, a drugie to ziemniaki, mięsko (w różnej formie) i surówka lub kiszonka. Wierzę, że młoda pracująca mama z dziećmi młodszo-szkolnymi nie wyrabia w tej karuzeli chomiczej. Jednak to stan przejściowy. Dzieci rosną i przychodzi następny etap w życiu. A zajęcia w domu to stan do emerytury i jeszcze dalej:) Pozdrawiam
Dla mnie obiad to: ziemniaki, mięso i … Tu się zaczyna problem. Jaka surówka i jaka zupa? Musi być też kompot, ale z tym mam łatwo – sok z spiżarni i woda.
Cudownie wyglądają dziewczyny w tych strojach, sama bym chętnie pochodziła w kapturku. Pozdrawiam.
'Najgorszy aspekt bycia dorosłym to wymyślanie co na obiad'. Łączę się w bólu. Dla 4 osób, z których każda lubi coś innego, jeden nie przełknie nic, w czym jest cebula, inny ani kawałka mięsa, na którym widać tłuszcz, ale jak się zapytasz wcześniej, co chcą, to jedyna odpowiedź jest: nie wiem, sama wymyśl.
Jeśli Cię to pocieszy, to powiem, że życie trochę zwalnia, gdy dzieci zaczynają same ogarniać niektóre sprawy i naprawdę wystarczy, żeby to było samodzielne dotarcie do i ze szkoły lub na taniec.
A wiesz, jak fajnie do wiktoriańskich strojów pasowałyby wydziergane szale? 😉