Jakiś czas temu wpadł mi w ręce artykuł w Wyborczej pt. Będąc młodą doktorką. Cały artykuł można przeczytać tutaj (klik) a w skrócie wygląda to tak:
Młoda dziewczyna z doktoratem opisuje swoje ‘przygody’ w szukaniu pracy. Oczywiście na uniwersytecie, zgodnie z wykształceniem itd. Nie idzie jej najlepiej. Opisuje, że na etat nie ma szans, trafiają jej się co najwyżej zlecenia, na uczelni panuje jeden wielki bałagan, nie ma umowy, wypłaty są nieregularne, są problemy z ZUSem, zarobki są uwłaczające itp. Można powiedzieć, że autorka jest typową przedstawicielką tak popularnego ostatnio ‘prekariatu’. Dodatkowo w swoim liście opisuje różne patologie toczące Polską Naukę. Po mniej więcej dwóch latach takiego szarpania się nasza bohaterka otrzymuje propozycję ‘post-doca’ za granicą. Zwrócono jej koszty podróży na rozmowę kwalifikacyjną (wg. autorki absolutne kuriozum), zanim rozpoczęła pracę przysłano umowę gdzie dokładnie wyszczególniono zarobki, zakres godzin, prawa do urlopów (różnych m.in. macierzyńskiego) itp. Autorka oczywiście korzysta z oferty i wyjeżdża za granicę ku lepszej przyszłości. Morał z tego listu jest taki, że Polscy doktoranci i doktorzy, którzy nie mają wujka w partii, ewentualnie wujka dziekana, albo promotora, który ma wtyki i rozpisze konkurs pod nich powinni uczyć się Angielskiego no i kupić bilet w jedną stronę na jakąś zachodnią uczelnię.
Nie wiemy co studiowała nasza bohaterka (pewnie socjologię ;), nie wiemy w jakim mieście i na jakich uczelniach pracowała. List czy też artykuł odbił się dość szerokim echem w prasie, ustosunkował się do niego Profesor Hartman (jakby to kogoś interesowało to ja osobiście jeszcze nie wiem jak się ustosunkować wobec Profesora Hartmana), pojawiło się kilka komentarzy w NaTemat. Wiadomo, standardowo, drenaż mózgów, kształcimy ich za podatki a oni uciekają itd., że niby sytuacja w Polskiej nauce nie jest taka zła, albo, że w zasadzie to jest jeszcze gorzej itp.
W liście Mai Chodzież (dane personalne zmienione) uczelnia zachodnia (również nie wiemy jaka) jawi się jako równoległa rzeczywistość, przy której ta Polska to zły sen. Tam jest wszystko ładnie i normalnie bo umowy są na czas i nawet chorobowe się dostaje. Owszem, wygląda to nieco inaczej ale nie wygląda to tak różowo. Nie mogę pisać o tym jak jest ogólnie ‘na zachodzie’ ale mam bardzo dobre pojęcie jak to wygląda w Wielkiej Brytanii. Naukę Brytyjską również toczą różne patologie, zaskakująco podobne do tych opisanych w liście. Uważam, że nie fair jest pisać, iż w Polsce jest ‘be’, a na zachodzie ‘cacy’. Poniżej więc moja odpowiedź na ten list a zarazem powód dla którego pewnie nigdy nie będę panią profesor.
Na samym początku należy napomknąć, że studia w Wielkiej Brytanii (każde) są płatne i to słono. Rok studiowania kosztuje 9,000 funtów. Oczywiście można na studia dostać preferencyjną pożyczkę od państwa (zaczyna się ją spłacać dopiero po osiągnięcie pewnego pułapu zarobków i proporcjonalnie do ich wysokości). Oznacza to jednak, że już na ‘dzień dobry’ taki absolwent ma pokaźny dług wiszący nad nim, zanim jeszcze pomyśli o kupnie domu czy założeniu rodziny. Pod tym względem Polska, gdzie można studiować za darmo na państwowych uczelniach do dosłownie raj na ziemi.
Dostać się na ‘post-doca’ w Wielkiej Brytanii jest stosunkowo łatwo. Oczywiście w jednych dyscyplinach jest łatwiej w innych trudniej ale generalnie pieniądze na badania są. A jest ich tyle, że tych wszystkich stanowisk badawczych nie da się ‘obsadzić swoimi’ i generalnie procesy rekrutacyjne są przeprowadzane fair i kandydaci mają równe szanse. Znam jednak przypadki, gdzie konkursy były rozpisane pod konkretnego kandydata (zazwyczaj wtedy, gdy promotorzy chcieli dalej współpracować ze swoim doktorantem). Był moment, kiedy i mnie proponowano pozostanie na uczelni w charakterze adjunkta. Odmówiłam.
Post-doc z racji charakteru zatrudnienia (nad konkretnym projektem badawczym, który ma jakiś określony grant) jest praktycznie zawsze umową na czas określony. Nie należy jednak mylić tego z umową o dzieło czy zleceniem. Oznacza to, że podczas trwania umowy (zazwyczaj kilka lat) takiej osobie przysługują dokładnie takie sama prawa i przywileje jak osobie na umowie o pracę na czas nieokreślony. Takie samo wynagrodzenie, podatek, ubezpieczenie społeczne, dodatkowe świadczenia emerytalne, urlop wypoczynkowy, zdrowotny, macierzyński itd. Nie ma sytuacji, że ‘pani w administracji zapomniała wypełnić druczek’ i zapłacone będzie za dwa miesiące a nie teraz. Co więc jest nie tak?
Właśnie ta tymczasowość zatrudnienia. Jest to szczególnie dokuczliwe dla kobiet. Kończąc doktorat kobiety mają już blisko do trzydziestki. Trudno planować rodzinę i brać dom na kredyt kiedy ich życie to generalnie tułaczka od jednego post-doca do drugiego. Często na różnych uczelniach (więc co kilka lat zmienia się adres zamieszkania) albo nawet w różnych krajach. Dodatkowo dochodzi stres związany z wszechobecną strategią ‘publikuj albo giń’. Praca post-doca to w 50% praca nad obecnym projektem badawczym, 40% to pisanie podań o nowe granty, 40% to próby publikacji. Okazuje się, że nagle pracujemy wieczorami i w weekendy. Akademik jest ZAWSZE w pracy. Sytuacja niby ma się nieco lepiej kiedy chcemy uczyć, czyli mamy etat dydaktyczny a nie badawczy.
Praca dydaktyczna pojawia się często w formie zatrudnienia na czas nieokreślony ale faktycznie taką pracę dostać jest już dużo trudniej. Znam na przykład pewnego doktora historii , który wykłada na jednym z szanowanych koledży Oxfordzkich. Co roku koledż odnawia z nim umowę.. na kolejny rok. Gdyby nie jego żona, która nie jest doktorem ale więcej zarabia i ma stałą pracę w wydawnictwie to nie mieliby domu na kredyt i nie mogliby założyć rodziny. Ale być wykładowcą w Oxfordzie to prestiż prawda?
Okazuje się też, że sporo uczelni w Wielkiej Brytanii zatrudnia swoich wykładowców na umowy śmieciowe. Tak, tak dobrze czytacie. One się tutaj elegancko nazywają ‘zero hours contracts’ (czyli kontrakty zero godzin) i zazwyczaj obejmują tylko czas w semestrze. Osoby, które maja taki kontrakt zazwyczaj zarabiają mniej za taką samą pracę niż osoby, które mają normalny kontrakt dydaktyczny.
Znam sporo ludzi, którzy mają tytuł doktora i na własne życzenie opuścili tą wspaniałą równoległą rzeczywistość jaką jest uprawianie nauki ‘na zachodzie’. Moja szefowa, doktor archeologii, spełniona pani administrator. Koleżanka z pracy, doktor astrofizyki, po 10 latach na różnych post-docach pracowała ze mną bo chciała już założyć rodzinę i dość miała tułaczki po Europie. Inna koleżanka została na post-docu w naszej macierzystej uczelni. Kontrakt na trzy lata. Zaszła w ciążę, kontrakt upłynął dokładnie w momencie gdy wjechała na porodówkę. Kontrakt się skończył, nie miała więc już prawa do urlopu macierzyńskiego. Inna miała nieco więcej ‘szczęścia’ bo kontrakt skończył się dopiero jak wróciła do pracy po macierzyńskim. Pobierała więc świadczenie ale nie miała już do czego wracać. Wreszcie koleżanka, która miała post-doca w Oxfordzie. Dobry wydział, wielka wolność aby realizować się naukowo, co chwila jakieś kolacyjki i rauty w togach, darmowe lancze codziennie w koledżu. Od kilku miesięcy pracuje w Ministerstwie Pracy. Dojeżdża codziennie do Londynu przez co jej zarobki faktycznie spadły (jak i czas spędzony z mężem) ale jest szczęśliwsza.
Także jak widzicie wcale nie jest tak różowo. Zupełnie wystarcza mi, że jestem tylko skromnym administratorem i raczej nie będę panią profesor. Mam stałe dochody (siatka wynagrodzenia jest taka sama dla akademików i administratorów), bardzo dobre perspektywy awansu (każda uczelnia to wręcz machina administracyjna), mam większe perspektywy zatrudnienia (praktycznie na każdej uczelni w kraju w przeciwieństwie do akademika, który ma wybór ograniczony jego zakresem ekspertyzy), wreszcie mam umowę na czas nieokreślony, nie muszę szukać grantów aby przedłużyć moje zatrudnienie, nie mam obowiązku (uffff!) publikacji – co akurat nie znaczy, że nie mogę publikować. Minusy? Owszem, są. Na pewno moja praca cieszy się mniejszym prestiżem oraz nikt nie wysyła mnie na konferencje. Jestem też nieco ograniczona w tym co mam/mogę robić w pracy (to akurat lubię). W żadnym razie mnie to nie zniechęca, plusy zdecydowanie przeważają minusy. No może poza jednym. Bardzo chciałabym kiedyś uczyć studentów. Ale na to mam jeszcze czas. Na szczęście tytuł doktora się nie dezaktualizuje :).
Witaj Pimposhko – Bardzo ciekawy wpis więc postanowiłam włączyć się tutaj do dyskusji, ponadto w jakimś stopniu pośrednio mnie dotyka 🙂 Formy zatrudnienia na uczelni to rzeczywiście wielki problem – jak mozna wyczytać u Ciebie nie tylko w Polsce. Mój mąż pracuje na uczelni już 14 lat i cały czas jest zatrudniony na czas określony. Umowę miał już wznawianą kilka razy i trochę jest to dziwne że w każdym innym miejscu po okresie próbnym 3 miesięcznym oraz dwóch krótkich okresach pracy na czas określony, pracodawca jest zobowiązany zaproponować umowę na czas określony. Niestety na polskich uczelniach to nie obowiązuje. To co napisała Asia305 to święta prawda – tak dokładnie wygląda życie doktora w Polsce, spalanie się w dydaktyce, brak czasu na prace badawczą i ciągła presja – 4 -8 lat na zrobienie habilitacji, 3 publikacje na rok czy tez obowiązkowo konferencje.
Jeszcze kiedy jest się mężczyzną to jakoś można iść do przodu ale kobietom pracującym na takich stanowiskach bardzo współczuję. Każda kobieta gdziekolwiek pracująca zazwyczaj ciągnie drugi etat w domu, ponadto podlega wyborom związane z dzieckiem, presją szybkiego powrotu po urodzeniu dziecka, niemile widziane zwolnienia itd. A kiedy do tego drugiego domowego etatu dochodzą nadgodzinny z pracy polegające na sprawdzaniu prac i kolokwiów, prowadzeniu prac magisterskich swoich studentów oraz pisaniu publikacji po nocach to można naprawdę popaść w frustracje. Nie zapominajmy jeszcze że za tę harówkę nie płacą kokosów. Mam nadzieję że wkrótce to się zmieni 🙂 Czego pracującym na uczelniach serdeczni życzę Pozdrawiam
Przykro mi. Może przynajmniej poprawiłam Ci trochę humor pisząc, że za granicą wcale nie jest lepiej. No ale habilitacji nie ma za to ;). Kobietom w nauce w ogóle jest trudniej szczególnie jeśli chcą mieć rodzinę, Niestety, widzę, że jesteś 'typowym' przypadkiem. Głowa do góry! 🙂
Dlaczego dopiero dziś znalazłam Twój wpis? 🙂 Bardzo ciekawy. Czyli – wcale nie jest tak "różowo" w innych krajach… Ja jestem pracownikiem naukowo-dydaktycznym, mam umowę na czas określony i nie będę mieć innej. To jest chyba najsmutniejsze w tym wszystkim. W pracy wszyscy tym są przybici, bo taka umowa nie pozwala na wiele (ja na przykład nie mogę wziąć kredytu i kupić dziecku instrument – syn gra na kontrabasie, jego koszt jest znaczny). Mam jeszcze 4 lata. W ciągu tego czasu powinnam napisać monografię i mieć taki dorobek naukowy, żeby móc starać się o habilitację. Krótko mówiąc – mamy pisać, publikować, uczyć studentów, jeździć na konferencje (często za własne pieniądze). Umowy przedłużane są na trzy lata, potem na dwa, potem na rok i tyle. Koniec. Jedna z moich koleżanek ma ostatni rok pracy… Nie daje rady dokończyć monografii. Nie jest fajnie. I nie mamy wyboru, nie możemy być pracownikami "tylko" naukowymi lub "tylko" dydaktycznymi. Łączy się te dwie role, co wygląda w praktyce tak, że rano biegnę na uczelnię, prowadzę zajęcia, biegnę po Małą do szkoły, na prędko gotuję obiad, spacer ("szybko, szybko, bo mama musi jeszcze coś napisać"), w domu – wiecznie coś nie zrobione, książki plączą się po stołach i podłogach, bo "mama pisze". W biegu pomagam dzieciom w lekcjach, w biegu coś piszę, a to przecież chyba nie tak powinno być.
Uff, wyżaliłam się, przepraszam, ale akurat temat taki "mój".
Pozdrawiam Cię serdecznie,
Asia
Ależ proszę Cię bardzo 🙂 Myślę, że praca w nauce jest fajna ale trzeba mieć pewne cechy. Po pierwsze być mężczyzną z żoną na etacie ;), po drugie być oderwanym od rzeczywistości, po trzecie mieć ogromną samodyscyplinę aby pracować samemu, po czwarte bezwzględnie kochać to co się robi i być gotowym spędzać mnóstwo czasu 'w pracy'. Nawet w środowisku administratorów maile po północy czy w weekend nie są rzadkością. 🙂 A o Ciebie będą się pewnie zabijały firmy farmaceutyczne. Powodzenia!!!
Nie wiem jakie zasady panują w Niemczech. Wiem, że w UK np. właśnie w Southampton na moim wydziale panuje 'zasiedzenie'. Kiedyś pracowałam dodatkowo na moim Polskim uniwersytecie i nigdy nie miałam problemu z biurokracją czy terminem wypłaty.
Finextro dziękuję Ci za ten wpis. Zgadzam się z Tobą w 100%. Jak baran powtarzam to określenie, które niestety trafiło tak jak piszesz to potocznego słownika. Ale nigdy nie pomyślała, że osoby na umowie 'śmieciowej' to śmiecie albo nieudacznicy. Myślę,że w odpowiedzi napiszę całego posta na ten temat.
Droga Pimposhko,
Jestem na trzecim roku doktoratu (nie w Polsce) i w zupełności zgadzam się, z tym co napisałaś. Z mniej więcej podobnych powodów, które wymieniłaś, nie zamierzam ciągnąć post doca i mam nadzieję, że znajdę jakąś pracę po tej mojej biologii molekularnej/biotechnologii. Wieczne szarpanie się o granty, presja na publikacje, brak stabilności z roku na rok oraz koszmarny wyścig szczurów oraz najlepiej zmienianie kontynentu zamieszkania co trzy lata jednak nie jest dla mnie. Fajnie, że ludzie zaczynają w końcu mówić głośno, że warunki pracy w nauce są raczej kiepskie. Trzeba naprawdę kochać to, co się robi i najlepiej mieć jakieś zewnętrzne źródło finansowania w razie czego.
Wielkie dzięki za Twój post. Bardzo się cieszę, że znalazłaś pracę, w której możesz się realizować, nie martwiąc się przynajmniej o najbliższą przyszłość 🙂 Gorąco pozdrawiam!
Ja jako osoba pracująca na uczelni (z doktoratem co prawda, ale na stanowisku całkowicie nienaukowym) dodam tylko, że – przynajmniej u nas – termin płatności pensji to sprawa święta, jak raz zdarzyło się opóźnienie, to pani z księgowości osobiście do mnie zadzwoniła z przeprosinami.
I czy dobrze pamiętam, że w takich Niemczech postdoca nie możesz robić w tej samej uczelni, w której robiło się doktorat? Czyli tak: studiujesz, robisz doktorat, ponieważ jest to wiek, w którym większość osób zakłada rodziny, taką rodzinę masz, a tu zonk, bo do pracy trzeba do innego miasta, a żona/mąż, dzieci nie zawsze chcą się przenosić.
Ponieważ niewiele osób pracuje na uczelniach (ja nie), to ja sobie pozwolę odnieść się tylko do kwestii umów, jakie funkcjonują na rynku, bowiem ogromnie mnie wkurza określenie "umowa śmieciowa". I najchętniej wywaliłabym ten termin z życia publicznego, bo obraża cała rzeszę osób. Między innymi mnie – żyję z tych rzekomych "umów śmieciowych", a nie podpisuję je jako pracodawca.
Po pierwsze: są takie prace, których nie da się regulować inaczej i zawsze były objęte umową cywilnoprawną (np. przekład). Fajnie, jeśli się dodatkowo miało etat, bo z niego płyneły wszelakie ubezpieczenia, ale życie nie zawsze jest łaskawe. Co zasady realizacji takiej umowy na boku etatu, również nie chroniło człowieka nic: nikogo nie obchodziło, czy był chory i czy potrzebował urlopu – w takiej umowie był termin, którego bez względu na okoliczności należało dotrzymać i już. Jeśli więc człowiekowi pozostaje zarabianie tylko na taką umowę, to jakim prawem taki Piotr Duda, który upasł się do rozmiarów monstrum na bynajmniej nie śmieciowym etacie za publiczne pieniądze, za które jedynie warcholi, śmie nazywać umowy, na których ja uczciwie i ciężko pracuję, "śmieciowymi". Zwłaszcza że nawet o te rzekome śmieci (czasem na kilkanaście tysięcy zł !), coraz trudniej. To nie fair! Tak, wiem oczywiście, że w Polsce płaci sie inaczej niż na świecie (za taką samą pracę w Niemczech dostałabym ponad dziesięciokrotnie więcej, a dziś nie musiałabym o tę pracę na "śmieciowe umowy" prosić, tylko odcinałabym kupony od tego, co już w życiu zrobiłam – i nie jest to mit, tylko fakt), ale to nie jest argument za tym, by można było właściwie stworzyć równanie: jeśli pracuję na śmieciową umowę, to moja praca jest śmieciowa, a ja to śmieć. Zwłaszcza gdy najlepiej jak potrafię wykonuję w tym kraju pracę, za którą gdzie indziej dostałabym kupę kasy. A już krew mnie zalewa, gdy (w tym kontekście) słyszę premier naszego kraju, posługującą się terminem "umowa śmieciowa". Nie nazwałabym śmieciem nawet pracodawcy, który na takie umowy w tym kraju zatrudnia, bo ma takie warunki, jakie ma – ale to temat na inny, znacznie dłuższy wywód.
Po drugie: mam koleżankę, która wiele lat pracowała wyłącznie na etacie i nie wyobrażała sobie innej formy zatrudnienia, bo inne nie dawały jej poczucia bezpieczeństwa. W międzyczasie zamieniała te etaty na lepsze, oczywiście. Aż pewnego dnia dostała bolesnego kopa w d…, po którym długo nie mogła znaleźc pracy. Kiedy wreszcie zaproponowano jej dobrze płatny etat (na czas nieokreślony), powiedziała: "o nie, ja się już nigdy łudzić nie będę, że etat daje mi jakiekolwiek bezpieczeństwo i gwarancję na stałość zatrudnienia, dziękuję". Z własnej woli wykonuje zaproponowaną pracę na umowie cywilnoprawnej, od której własnowolnie odprowadza podatki i ubezpieczenia, robi tak już od ładnych kilku lat, pracując w tej samej firmie, i czuje się bardziej bezpieczna niż na etacie. Ludzie, umowa na czas nieokreślony przed niczym was nie chroni, pojmijcie to! Taką umowę też można w każdej chwili rozwiązać! To, jakie macie warunki – pracy, płacy, wypoczynku, zależy od tego, jakim człowiekiem jest ten, kto was zatrudnia, a nie od tego, w ramach jakiego typu umowy wykonujecie pracę. I tych, ktorzy czasem nie mają wyboru, nie nazywajcie pośrednio śmieciami.
Nie, Pimposhko, nie uraziłaś mnie. Rozumiem, że nie użyłaś tego terminu w złej wierze, tylko już tylu durni użyło go za tym bufonem, który nie broni ani nie chroni żadnych pracowników, a jedynie własnego etatu, że teramin stał się powszechny i ludzie używają go areflesyjnie. W dodatku wskutek złego skojarzenia stał się nośnym argumentem w rękach tych, którzy z naszej pracy chcieliby nam wyszarpać jeszcze więcej. Cóż, jeśli dziś mamy chleb z masłem, a chcemy do tego jeszcze kiełbasę, to podniesienie kosztów pracy nie tylko nam nie da kiełbasy, lecz jeszcze odbierze masło!
Pozdrawiam cieplutko 🙂