Co z tą pracą?

Obiecałam, że napiszę Wam o mojej nowej pracy. Otóż jakiś czas temu natknęłam się na interesującą ofertę pracy na moim branżowym portalu. Czasami tam zaglądam, aby zobaczyć co w trawie piszczy. Tym razem oferta z LSE (London School of Economics and Political Sciences, taka trochę nasza SGH) zwróciła moją uwagę. Praca podobna do tego co robię teraz ale bez zarządzania ludźmi i praca tylko z dwoma wydziałami (kariery i widening participation <– to coś, co w Polsce nie ma odpowiednika w wyższej edukacji). Wiedziałam, że jestem idealnym kandydatem, więc postanowiłam zaaplikować i zobaczyć co się stanie. Spodziewałam się, że co jak co ale przynajmniej na rozmowę to muszą mnie zaprosić.  

Pisanie aplikacji zajęło mi tydzień! Otóż LSE nie chciało ani CV and listu motywującego tylko trzeba było napisać długą litanię przykładów pod każdą cechą poszukiwaną u kandydata. No, a że miałam dużo do powiedzenia to…. wyszło osiem stron A4. Wysłałam i tak jak się spodziewałam przyszedł email z zaproszeniem na rozmowę. Rozmowa była online, mogłam wybrać jeden z pięciu terminów. Maila z zaproszeniem dostałam w środę a rozmowy były albo w poniedziałek albo w piątek w następnym tygodniu. Wybrałam pierwszy termin w poniedziałek (w piątek miałam być z młodszą P. w Londynie). Dodatkowo w mailu było napisane, że przed rozmową (która miała trwać 45 minut) będzie jeszcze test, który będzie trwał 30 minut i ma ‘sprawdzić moje umiejętności statystyczne’. Tylko tyle, żadnych dodatkowych informacji. O rany, nie dość, że stresowałam się bo nie byłam na rozmowie kwalifikacyjnej (jako aplikant) jakieś osiem lat to jeszcze ten test! W końcu jak ma się doktorat ze statystyki to absolutnie nie wypada oblać takiego testu. Tyle dobrego, że moja aplikacja była tak szczegółowa, że nie musiałam już się za bardzo przygotowywać do samej rozmowy. 

 

Wzięłam pół dnia wolnego z pracy (rozmowa była o 11:00) a Jon był akurat w biurze więc byłam sama w domu. Zrobiłam nawet makijaż i ubrałam elegancką kieckę. Najpierw był test. Połączyłam się z jakimś pracownikiem na Zoom, on przesłał mi test w formie dokumentu word i miałam 30 minut aby coś tam sklecić. Powiem szczerze, normalnie miałam mroczki przed oczami i nie mogłam zrozumieć co ode mnie chcą. A potem nagle klapki z oczu mi spadły i rozpykałam ten test. Ufff. Myślałam sobie, nie ważne czy dobrze mi pójdzie na rozmowie i czy dostanę tą pracę, ważne, że test poszedł ok! To było dla mnie najważniejsze!

 

Potem była rozmowa, słowa wypadały ze mnie a) falsetem b) z prędkością karabinu maszynowego więc zamknęliśmy się w 30 minutach! Zapytałam się kiedy dostanę od nich odpowiedź. Ponieważ moja rozmowa była pierwsza a ostatnie rozmowy były zaplanowane na piątek to powiedzieli mi, że najwcześniej na początku przyszłego tygodnia. Nauczona doświadczeniem wiedziałam, że jeśli dostanę tą pracę to zadzwonią do mnie w piątek po południu. No i tak się stało! Byłam w pociągu, bo wracałam akurat z młodą z Londynu. Umówiłyśmy się na dłuższe spotkanie z moją przyszłą menadżerką we wtorek (bo w poniedziałek to był dzień ‘po imprezie’ a poza tym wiozłam mamę z lotniska więc w domu byłam dopiero po 20:00). 

 

We wtorek już na spokojnie mogłam porozmawiać z nią o ofercie. Otóż w UK jest tak, że to najpierw Ty się ‘produkujesz’ a w momencie, kiedy dostajesz ofertę pracy to oni muszą się zacząć ‘produkować’. Nie ujmując jest to niemal druga rozmowa o pracę ale tym razem to Ty zadajesz pytania: jakie oprogramowanie i sprzęt będę miała do dyspozycji, ile dni urlopu, ile pełnopłatnego chorobowego, ile dni fizycznie w biurze (postpandemiczna nowość), ile wynoszą składki emerytalne itd. itp. Często też dopiero wtedy zadaje się pytania jak naprawdę wygląda praca, można zadać pytania o osoby, z którymi będziemy pracować. Np. ile ma młode dzieci/psa/kota tak jak my. No i jest jeszcze rozmowa o pieniądzach. Oferta to zazwyczaj kwota wyjściowa, chcesz więcej to negocjujesz. 

 

I tu powinnam napisać, że ta druga rozmowa poszła świetnie a ja z uśmiechem na ustach przyjęłam ofertę pracy i powoli zaczęłam pakować Oxfordzkie manatki. Niestety tak się nie stało. Pieniądze jakie mi zaproponowali były takie same jak w mojej obecnej pracy, z możliwością corocznych podwyżek. To mi odpowiadało, bo moja pensja jest ok, nauczyłabym się tam dużo nowego a poza tym LSE ma wiele subsydiowanych kursów dla pracowników (a mają zajefajne kursy). Tylko….. dojazdy! Gdybym przyjęła tą ofertę to byłabym 400 funtów miesięcznie do tyłu na koszcie biletów kolejowych do Londynu! W dzisiejszych realiach ekonomicznych byłaby to totalna głupota. Niedoszła szefowa jak najbardziej mnie rozumiała ale nie mogli aż tyle mi dodać do oferowanej pensji i niestety musiałam odmówić. Szefowa była rozczarowana. Zapytała się nawet czy byłabym ewentualnie zainteresowana jakimiś chałturkami jeśli pojawią się takie możliwości i powiedziałam, że oczywiście. Kto wie, być może nie jest to moje ostatnie spotkanie z LSE. 

 

Cały ten proces był dla mnie ogromnie stresujący! Ogromnie! Człowiek wyszedł ze swojej skorupki, musiał udowodnić, że w dalszym ciągu jest coś wart na rynku pracy. No i ten test! O rany! W dodatku ta rozmowa kwalifikacyjna i negocjacje zbiegła się z rodzinną imprezą, wycieczką do Londynu, robieniem tortu, wyjazdem po mamę, PMS itd. Zamieniłam się w jeden wielki kłębek nerwów i cały tydzień zajęło mi dochodzenie do siebie. Czy coś mi to dało? No cóż. Po pierwsze, z pewnością fakt, że dostałam ofertę pracy (i to bardzo dobrą ofertę z bardzo dobrej uczelni) jest miły i oznacza, że obce osoby potrafiły docenić mnie jako fachowca co z pewnością podwyższyło nieco moją samoocenę i przyjemnie połechtało Ale ja w sumie mam już i tak dość wysokie mniemanie o sobie. 

 

Po drugie, cała ta sytuacja i realna wizja opuszczenia Oxfordu, gdzie pracuję, już 12 lat (!) zmusiła mnie nieco do ewaluacji mojej sytuacji zawodowej. Otóż uwielbiam to co robię i uwielbiam Oxford co sprawia, że niespecjalnie szukam nowej pracy. Ale, aby się rozwijać na moim poziomie zaczęłam robić dużo ‘nudnych’ rzeczy jak zarządzanie ludźmi, wymyślanie strategii itp. Mało mnie to bawi i niepotrzebnie odciąga od moich ukochanych cyferek. Moja praca jest bardzo interesująca i dlatego jestem w niej już tak długo. Poza tym byłam w takim momencie życia (dwa urlopy macierzyńskie, małe dzieci, kupno domu jednego i drugiego, pandemia) gdy stabilna, przewidywalna praca to było coś bardzo ważnego. No ale dzieciaki trochę podrosły i dupka zaczyna jakby latać. Choć jestem ewidentnym etatowcem to myślę, że moja przyszłość to praca na własny rachunek. Wtedy będę mogła zajmować się tylko cyferkami. Ale na to przyjdzie jeszcze czas.

Subscribe
Powiadom o
7 komentarzy
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
View all comments
1 rok temu

Oh paliwo to już w ogóle, mam nadzieję, że to szaleństwo się nie długo skończy. Niby to przez wojnę tylko czemu rafinerie notują rekordowe zyski? Czytam Twoje zmagania z redukcją etatu, popieram i trzymam kciuki!

1 rok temu

No właśnie, chyba trzeba tylko ja na razie tego nie czuję. Mam wrażenie, że nowa oferta pracy mnie przeraziła właśnie dlatego, że musiałabym opuścić Oxford. W sumie to cieszę się, że ekonomicznie mi się to nie zgrało bo inaczej nie miałabym powodu aby odmówić niż moje irracjonalne lęki.

1 rok temu

Szczerze nienawidziłam home office w pandemii, jak biurko miałam w jadalni a w domu dwoje dzieci. Teraz mam już komfortowe miejsce do pracy (i dzieci w szkole) ale i tak z przyjemnością dwa dni w tygodniu jeżdżę do biura (ale więcej niż dwa dni nie chciałabym jeździć). I generalnie to zgadzam się z Tobą, że teraz część klasy pracującej ma lepszy balans życia i pracy niż przed pandemią. Z poprzedniej pracy odeszłam po czterech latach ze względu na ten mech właśnie, ale tutaj moja praca co dzień jest inna. I chyba dlatego tak trudno odejść. Na razie sobie tego jednak nie wyobrażam, ale pracy tam do emerytury też nie…. eh

1 rok temu

Ceny paliwa i u nas powalaja, mialy byc od czerwca o 30 centów tansze, sa nadal na poziomie majowym, tak wiec, zbedne jazdy, których i tak nie wykonywalismy, jeszcze bardziej skreslimy. Za to gaz drozeje o 50 %. Bedzie ciekawie.
Bo ja redukuje etat, nei jestem w stanie zastapic wszystkich bedacych na urlopie, w ciazy, na doksztalcaniu, czy tez niebedacych z powodu mniejszego etatu… bo wiek swój juz mam i dupka chce mi troche odpoczac 😉
Pozdrawiam serdecznie!

1 rok temu

Zaczęłam się dla zabawy rozglądać za inną pracą rok temu i tak jakoś nie ogarnęłam, że to chyba jest jednak zmęczenie miejscem pracy, bo w końcu jednak sobie poszłam do nowej firmy i czuję, że mocno odżyłam na nowym gruncie, może czasem trzeba się przesadzić do innej doniczki 😀
Ale gratulacje, wiadomo, że z Ciebie musi być świetny fachowiec, ale fajnie mieć niezaprzeczalny dowód 😀

1 rok temu

Jedyna chyba dobra rzecz z pandemii, to home office. Mój syn zmienił pracę między innymi dlatego, żeby mieć 100% w domu. A kiedyś (no, w moim wieku nie da się tych słów uniknąć) chodziło się do biura i do głowy nikomu nie przyszło, że można inaczej.
Chociaż ja sto lat temu wynegocjowałam krótki czas pracy w domu, no ale ja miałam zawsze dziwne pomysły, zwłaszcza jak mi na czymś zależało i na przykład pracowałam na popołudniową zmianę w biurze konstrukcyjnym. Powód był niewyobrażalny dziś – otóż mieliśmy tylko jeden komputer. Hyhy, takie czasy to były. Pracował na nim mechanik a ja też chciałam.
W każdym razie, uważam że dobrze się ruszyć z pracy, bo człowiek trochę obrasta mchem. Mech prosto z Oxfordu, ale zawsze. Pozdrawiam serdecznie i urlopowo oraz przedemerytalnie. 😀

1 rok temu

Roześmiałam się na tę “latającą dupkę” 😉

7
0
Would love your thoughts, please comment.x