Na serio mam moralnego kaca, że w zeszłym tygodniu zostawiłam Was tylko z kilkoma zdjęciami. I w dodatku dostałam za niego sześć kaw. Dlatego dzisiaj zróbcie kawę i usiądźcie wygodnie. Wpis jest długi, ma dużo zdjęć ale jest też co poczytać. Zapraszam.
Transport publiczny

W poprzednią sobotę pojechałam do Hagi. Moim wyzwaniem było opędzić podróż wyłącznie transportem publicznym. Z samego rana trochę oszukałam, bo na stację kolejową odwiózł mnie samochodem mąż. Ciągnięcie walizki po chodniku robi niezły hałas, a było przed siódmą rano w weekend, nie chciałam budzić całej dzielnicy.

Mój pierwszy środek transportu czyli pociąg na stację Birmingham International.

Mój drugi środek transportu to bezzałogowy wagonik, który łączy stację kolejową z terminalem lotniczym.

Mój trzeci środek transportu to samolot do Amsterdamu. Wylecieliśmy z lekkim opóźnieniem bo był problem z tankowaniem. Pierwsza ‘bunkierka’, którą podstawili nie chciała się połączyć z samolotem (pomimo resetu samolotu), na szczęście druga ‘bunkierka’ nie miała tego problemu.


Lot jest bardzo krótki, trwa około 50 minut. Nie wiedziałam, że Amsterdam praktycznie leży nad morzem.

Mój czwarty środek transportu to pociąg z lotniska Shiphol do Hagi. Byłam mile zaskoczona jak łatwo i szybko można kupić bilet w automacie. Podobało mi się też, że na peronie tablica pokazywała, w który miejscu stoję względnie do pociągu.



I ostatni, piąty środek transportu czyli tramwaj ze stacji do mieszkania mojej kuzynki.

Otóż mam w Hadze kuzynkę, Różę, która pracuje jako bardzo ważna pani w bardzo dużym banku. Połowę swojego czasu spędza w Hadze, a połowę w Polsce (albo w Krakowie, albo w Warszawie). Jak weszłam do jej mieszkania to oniemiałam. Róża jest bardzo stylową kobietą, ciutkę straszą ode mnie ale aż tak pięknego mieszkania się nie spodziewałam. Mieszkanie zajmowało cały piętro dość niskiej kamienicy, a wchodziło się do niego prosto z windy.






Miało bardzo wysokie sufity i…. 130 metrów. Dla porównania nasz DAD ma 120 metrów wliczając w to garaż… Mieszkanie składało się z ogromnego salonu z jadalnią i kuchnią, wielkiej sypialni z garderobą i łazienką (w której była wolnostojąca wanna i prysznic), gabinetu do pracy, sypialni dla gości z osobną łazienką (prysznic plus umywalka), do tego osobna toaleta, mała pralnia i całkiem spory balkon/taras (z wyjściem z kuchni i sypialni). Przestrzeń w tym mieszkaniu była niesamowita. Mam kilka zdjęć, ale nie oddają one uroku tego mieszkania. Takie mieszkania do tej pory oglądałam co najwyżej w magazynach wnętrzarskich.

Ulica na dole była bardzo urokliwa. Znajdowało się na niej wszystko co potrzebne do życia: piekarnia, klub fitness, warzywniak, restauracja sushi, lodziarnia, kawiarnia, krawiec z pralnią chemiczną, fryzjer, gabinet urody, antykwariat z książkami, sklep z serami, sklep z winem, grecka restauracja…..
Róża zaprosiła mnie na lancz do pobliskiej knajpy. Potem mała sjesta i pojechałyśmy do centrum. Nie mam zbyt wiele zdjęć, jakoś tak szybko to centrum obleciałyśmy. W miejskim parku trwał festiwal kultury tajskiej. Wieczór zakończyłyśmy we francuskiej restauracji, gdzie zaprosiłam ją na kolację.

Czemu Polska taka jest?
Róża teoretycznie nie jest emigrantką, ale pomieszkuje na zachodzie. Taka perspektywa sprawia, że obie miałyśmy o czym rozmawiać. A mianowicie, czemu Polska jest taka jaka jest jest? Czyli tak okropnie podzielona. Czemu wygrał Nawrocki, czemu polityka jest taka beznadziejna, czemu zamiast brać się do roboty to najbardziej lubimy rozdrapywać stare rany? Obie mamy jak najbardziej pozytywne zdanie o Polakach, obie jesteśmy patriotkami. Obie wiemy, że na tle innych nacji europejskich jesteśmy bardzo pracowitym i zaradnym narodem. Ale mocno straumatyzowanym. Lubię rozmawiać z Różą. Róża jak dorośnie i przestanie być ważną panią w dużym banku, to chce zostać terapeutką i uważam, że to jest świetny pomysł.
Utrecht
Po bardzo nieśpieszym śniadaniu w niedzielę (po bagietkę poszłyśmy rano w piżamie), spakowałam się, pożegnałam i poszłam na tramwaj. Z Hagi pojechałam do Utrechtu przez… Goudę:

Utrecht jest prześliczny!!!! Ze stacji do hotelu poszłam piechotą (jakieś 15 minut), a hotel miałam pod samą wieżą Dom (jeden z głównych zabytków miasta). Hotel nazywał się Court Hotel. To był tzw. hotel butikowy. Nie jestem do końca fanką takich hoteli, bo choć są bardzo urokliwe to często nie mają tak dobrych standardów jak wielkie sieci. Podobało mi się, że można było wybrać opcję (nie sprzątaj mojego pokoju dzisiaj, zamiast tego posadź drzewo).



Swoją drogą Utrecht się ceni, bo opłata klimatyczna do trochę ponad 10 euro dziennie. Widok z okna miałam taki sobie (na miejskie archiwum), za to w ogródku obok ktoś miał wielbłąda, który wyglądał trochę jak krowa:

Koło hotelu był sklep z grzybkami halucynogennymi (to może tłumaczy tego wielbłąda).


Po zameldowaniu w hotelu wybrałam się na krótki spacer po Utrechcie. Była niedziela, ładna pogoda i na starym mieście były tłumy. Kupiłam kilka pamiątek dla rodziny. Nie wiedziałam, ale królik Miffy pochodzi z Utrechtu, ma nawet swoje muzeum, a jego wcielenia były dosłownie wszędzie.





Znalazłam też bardzo ciekawe miejsce, studio gdzie można sobie przyjść i… szyć!



Po siedemnastej do hotelu dojechali Szarotka i Metody. Moje ‘dzieciaki’ z zespołu. Oni nie mają rodziny w Holandii, więc przyjechali w niedzielę. Naszym celem na najbliższe kilka dnia była konferencja naukowa.
Konferencja
Najstarsi czytelnicy mojego bloga może pamiętają, że dawno, dawno temu a dokładnie czternaście lat temu, jako doktorantka pojechałam na konferencję do Szwajcarii. To ta sama konferencja czyli ESRA (Europejskie Stowarzyszenie Badań Ankietowych). W zeszłym roku, pojechałam na konferencję Królewskiego Stowarzyszenia Statystycznego do Brighton i tam mi przypomnieli, że ESRA to jest ‘ta konferencja’, na którą każdy szanujący się badacz zjawisk społecznych musi pojechać.

W poniedziałek z samego rana pojechaliśmy autobusem na uniwersytet, który znajduje się trochę poza miastem. Czekały na nas setki różnych sesji, każda to jakiś nowy artykuł naukowy na temat eksperymentów czy nowości w społecznych badaniach ilościowych. Wielkim tematem była oczywiście sztuczna inteligencja ale także po-pandemiczny zwrot w kierunku ankiet wypełnianych samodzielnie (a nie z pomocą ankietera). W środę była moja sesja, podczas której opowiadałam o największym badaniu ankietowym w Wielkiej Brytanii, czyli moim :).

Było to bardzo intensywne doświadczenie. Dla mnie również nieco emocjonalne. Po 12 latach ‘chowania się’ na Oxfordzie wróciłam ‘do swoich’. Spotkałam mojego promotora pracy doktorskiej (miałam trzech, jeden już nie żyje, a drugi jest ciężko chory i nie podróżuje), mojego zewnętrznego recenzenta, panią z instytutu badawczego, która z dobroci serca udostępniła mi dane do mojego doktoratu (powiedziałam jej, że ja też potem udostępniłam dane do magisterki pewnemu studentowi), chłopaka, który w Lozannie dał mi czekoladę a dziś jest profesorem w Utrechcie, kilku profesorów z czasów doktoratu i magistra. Niestety bracia Sztabińscy są już na emeryturze, ale w Lozannie spotkałam jeszcze mojego promotora pracy licencjackiej.

Poniedziałek i wtorek były wypełnione sesjami po brzegi. Do hotelu wracaliśmy totalnie zrypani, po wieczornym posiłku nie mieliśmy nawet sił na rozchodniaczka w hotelowym barze.






Wróciłam za to w miejsce, które odkryłam w niedzielę. The Sewing club (klik)! Była godzina 20 i tym razem klub tętnił życiem. W jednej części trwał kurs dopasowywania ubrania do sylwetki, a w drugiej części ludzie po prostu sobie szyli (zarówno chłopcy jak i dziewczynki). Z oczami jak pięć złotych weszłam i porozmawiałam sobie chwilę z właścicielką. Z szacunku nie zrobiłam żadnych zdjęć w środku.

W studio były maszyny (podstawowy model, taki jak moja gniotsa nie łamiotsa), kilka overlocków (cover pewnie też), deski do prasowania i żelazka, stół do krojenia, wszelkie przydasie, linijki, miarki itd. Trochę materiałków i wykroje. Byłam absolutnie zachwycona tym miejscem.
W środę rano wyjątkowo zamówiliśmy taksówkę na kampus, bo podróżowaliśmy z walizkami a poranny autobus zawsze był pełny ludzi (w Holandii chyba nie pracują zdalnie). Podjechał elektryczny Mercedes. Wnętrze jak na Mercedesa miał zdecydowanie mało gustowne.

Lancz na konferencji był serwowany w stołówce. Trwały już wakacje, więc studentów jak na lekarstwo. Co zwróciło moją uwagę, to specjalne miejsce, gdzie starzy studenci zostawili swoje graty a nowi mogli się zaopatrzyć w garnki, sztućce, talerze itd. Taka giełda.


Toksyczny akademik
W środę namierzyłam młodego adjunkta z PANu. Chciałam posłuchać plotek, co tam słychać w IFiSie. (Sztabińscy dalej palą. Prof. Domański już niemal na emeryturze). Pogadaliśmy sobie trochę. To młody człowiek i bardzo pewny siebie ale….. coś z nim było nie tak. Z jednej strony fajnie patrzeć, jak robi karierę, miał przyzwoity angielski, jego prezentacja była ciekawa i potrafił utrzymać uwagę uczestników. Ale….. słowo, które przyszło mi do głowy to… miernota.
Myślę, że za wiele lat będzie typowym wymądrzającym się panem w telewizji i niekoniecznie wzbudzającym szersze zaufanie. Osobnik, który w języku angielskim jest określany jako ‘pale, male and stale’ (w wolnym tłumaczeniu Pimposhki ‘biały, mężczyzna i przedawniony’). W stosunku do młodego pokolenia, popularne stało się również określenie incel (z angielskiego ‘involuntary celibat’ czyli osoby, które nie potrafią, choć chcą, znaleźć partnera). Określenie to jest zazwyczaj używane w stosunku do młodych, heteroseksualnych mężczyzn i zyskało miano subkultury.
Patrząc na niego, uderzyło mnie. Mężczyźni, częściej niż kobiety, dają radę całkiem nieźle funkcjonować w pewnych kręgach zawodowych, chociaż niewiele sobą reprezentują. Takim środowiskiem jest na przykład kościół, ale też środowiska naukowe czy polityczne. Całe zawodowe życie obracam się wśród akademików i w tym młodym chłopaku zobaczyłam takiego, z którymi najmniej lubię pracować. Przepraszam za taką negatywną dygresję, kilka dni na konferencji i odezwał się we mnie wewnętrzny socjolog.
Po piętnastej ze zlasowanymi mózgami, wsiedliśmy w tramwaj i pojechaliśmy na stację kolejową, a potem na lotnisko. Shiphol to fantastyczne lotnisko. Bardzo podobało mi się, że było wiele miejsc do siedzenia, często w cichych ‘zaułkach’, z łatwym dostępem do wtyczek i naprawdę wygodnych. Kiedy szukałam prezentów dla małych Pimposhek, zauważyłam, że w sklepach było bardzo mało ‘plastikowych pierdółek’, co wg. mnie jest bardzo pozytywne. Dla Jona kupiłam żel pod prysznic w sklepie Rituals. Ich produkty okazały się być znacznie tańsze niż w UK, więc kupiłam sobie jeszcze zapach do samochodu i mydło do rąk.
Z ciekawości zajrzałam do pokoju rodzica z dzieckiem i….. zaniemówiłam. Ten pokój wyglądał jak SPA!


W sali było niewiele światła. Pod ścianą były ustawione przewijaki, a większość przestrzeni była zajęta przez takie ‘kokony’. No rewelacja!
Nasz samolot był o czasie, malutki Embrayer, ledwo zdążyłam wypić herbatę i już byliśmy w Birmingham. Dzieciaki miały na lotnisku samochód więc Metody zabrał Szarotkę do domu, a ja musiałam poczekać trochę na pociąg, który był 15 minut opóźniony. Do domu dojechałam o 22:15 i Jon odebrał mnie ze stacji. Czwartek mieliśmy wolny i cała trójka czuła się jak zombi. Organizm musiał odreagować.
Holandia
Muszę przyznać, że Holandia totalnie mnie zauroczyła. Pierwszy raz byłam tam w wieku starszej P., kiedy statek Pana Kapitana (wtedy jeszcze pierwszego oficera) zawinął do Rotterdamu. Pojechaliśmy wtedy pociągiem do Hagi, do miasteczka miniatur Madurodam. Tym razem zobaczyłam kraj, w którym chętnie zatrzymałabym się na dłużej.
Wszyscy, absolutnie wszyscy, mówili po angielsku. Człowiek się nawet nie zastanawiał, tylko od razu mówił po angielsku i spotykał się z natychmiastową odpowiedzią. Chyba z 90% populacji musi być spokojnie dwujęzyczna. Holendrzy są doskonale ubrani, szczególnie mężczyźni i chyba w niczym nie ujmują Włochom. W Utrechcie widziałam mnóstwo naprawdę interesujących sklepów z ubraniami. Widziałam też co najmniej kilka zakładów krawieckich i mnóstwo księgarni z używanymi książkami.
Wszędzie było czysto, transport publiczny był fantastyczny. Rowery są oczywiście wszędzie, najczęściej takie retro ‘holenderki’ plus rowery ‘towarowe’, w których wozi się zarówno zakupy spożywcze jak i dzieci do przedszkola. Bardzo podobają mi się ich mieszkania (nie ma zasłon, więc można być wścibskim) i generalnie holenderski dizajn. Mam ważenie, że Holendrzy nie uprawiają aż tak dzikiej konsumpcji jak inne europejskie nacje.
Jestem tak zachwycona jak wtedy, gdy w 2002 przyjechałam do Wielkiej Brytanii na wakacje i uknułam plan aby wyjechać tu na studia. Kiedy byłam na konferencji w Lozannie, Szwajcaria zrobiła na mnie mocno negatywne wrażenie i nie mam absolutnie chęci aby tam kiedykolwiek wrócić. Natomiast teraz zastanawiam się jak wyemigrować z rodziną do Holandii. Najlepiej do Utrechtu!
Uffff! Gratulacje jeśli dobrnęliście do końca tego wpisu. Przede mną kolejny intensywny tydzień i kolejne małe podróżnicze wyzwanie. Jadę do Polski na 48 godzin i mam zamiar spakować się jedynie w mały plecaczek. Czy mi się uda? O tym przeczytacie za tydzień.
Czy dzisiaj zasłużyłam na kawę? To przedostatnia okazja aby wesprzeć mojego bloga kawą, bo link jest dostępny tylko w lipcu. Wszystkie kawy wpierają koszty związane z prowadzeniem bloga (domena i hosting) abyście mogli czytać Pimposhkę jak najdłużej. Dziękuję!
Pięknie, ciekawa podróż I tyle wrażeń. Holandia zawsze mnie zachwyca i twoje zdanie o wyemigrowaniu tam to moja myśl 😉
Nie rozpisze się tym razem gdyż dobrego sygnału brak. Miłego tygodnia.
Zazdroszczę Ci urlopu. Ja ciągle gonię swój ogon.
Kawa w Hadze smakowała wyśmienicie
Bardzo się cieszę!
Podczas ktoregos pobytu na wakacjach w Polsce, moj syn pojechal na wycieczke do Amsterdamu, gdzie spotkal swoich kumpeli z Australii. Wrocil zachwycony i czesto powtarza, ze zdecydowanie jest to miejsce, gdzie chcialby mieszkac na stale. On jest ogromnym zwolennikiem komunikacji miejskiej no i oczywiscie rowerow. Holandia wyglada w tym temacie niesamowicie pozytywnie. No coz, jak dziecko zechce emigrowac, to trzeba bedzie jechac za nim.
Wcale mu się nie dziwię. Córka mojego kuzyna studiuje teraz w Holandii, z tego co słyszałam po tym jak Brytyjczycy zrobili gupi brexit, Holandia stała się bardzo popularna wśród polskich studentów.
Piękna relacja, długa i różnorodna. Fajnie, że w dość krótkim czasie udało Ci się odwiedzić tyle różnych miejsc, łącznie z Klubem Szycia. Najwięcej radości przyniosła mi witryna sklepiku z grzybkami, wielbłąd i Twój komentarz do niego “Koło hotelu był sklep z grzybkami halucynogennymi (to może tłumaczy tego wielbłąda).” – uśmiałam się 🙂
Mieszkanie kuzynki piękne, faktycznie wygląda tak, jak te, które opisują w prestiżowych pismach wnętrzarskich – super mieć taką kuzynkę, no i móc ją odwiedzić.
Udanej niedzieli i całego następnego tygodnia 🙂
To mieszkanie dokładnie tak wygląda, jak z magazynu choć moje zdjęcia nie oddają jego urody. Różę bardzo lubię i cieszę się, że udało nam się spotkać.
Pimposhko wspaniała, ciekawa wycieczka… na nudę nie narzekasz..tak trzymaj, pozdrawiam serdecznie Małgośka .
Oj tak, na nudę nie narzekam. Ale teraz mam przed sobą kilka tygodni względnego spokoju.Ufff!