Znacie to uczucie, kiedy wracacie z urlopu i czujecie, że potrzebujecie…urlopu? Po powrocie z Florydy właśnie tak się poczuliśmy. W związku z tym piszę ten wpis w takich oto okolicznościach przyrody:

Po niesamowicie intensywnych dwóch tygodniach i ogromnym przeładowaniu sensorycznym uciekliśmy na weekend do lasu czyli do naszych ulubionych Centre Parcs. To był totalny spontan, w piątek odebraliśmy dziewczynki ze szkoły i przyjechaliśmy prosto tutaj.
Czas na raport z naszych długo wyczekiwanych, zagranicznych ‘raz w życiu, no może dwa’ wakacji. Widzieliście już zdjęcia. Na prośbę nauczycielek wysłałam do szkoły kilka zdjęć młodszej P. Patrząc na tą selekcję doszłam do wniosku, że dziewczyny miały naprawdę cudowne wakacje! Dopiero dotarło do mnie też, jak niesamowicie aktywny to był czas i ile się wydarzyło w przeciągu dwóch tygodni.
Czuję się tak, jakbym wyjechała do zupełnie innego świata. Oczywiście Ameryka to inny świat a Disney i Universal to coś, co zbudowano w jednym, jedynym celu: eskejpizm. A skoro zrobili to amerykanie, to wiadomo, że wszystko jest mega!
Nie powiem, to był dość stresujący czas. Okazało się, że nasze dzieci, teraz już trochę starsze, mają własne zdanie gdzie chcą iść i co chcą robić. Mieliśmy też ze sobą rodziców Jona więc trzeba było wziąć pod uwagę ich potrzeby i możliwości. Jednym słowem, były to typowe wielopokoleniowe wakacje. Na szczęście były też takie momenty, kiedy nikt nie chciał siku, nikt nie był akurat bardzo zmęczony, każdy znalazł coś dla siebie w menu i nikt nie chciał desperacko iść popływać właśnie w tym momencie i żadnym innym. I takie momenty były magiczne! 🙂

Pierwsze dziewięć dni spędziliśmy w Walt Disney World. Tam są cztery parki rozrywki i w każdym byliśmy dwa razy. Mieliśmy też dzień ‘wolnego’ kiedy pojechaliśmy do Disney Springs, dzielnicy pełnej barów, restauracji i sklepów. Tam też swój teatr ma Cirque du Soleil. Już kilka razy widziałam ten cyrk, za każdym razem na gościnnych występach w Londynie, w ogromnej the Royal Albert Hall. Tutaj mają teatr wybudowany specjalnie na ich potrzeby i jest to bardzo kameralna scena. To było zupełnie inne doświadczenie i zdecydowanie mój ulubiony występ.


Nasz resort był bardzo fajny, zatrzymaliśmy się w Caribbean Beach. To jeden z nielicznych hoteli połączonych z dwoma parkami wyciągiem gondolowym, więc transport był fantastyczny a ‘ewakuacja’ z parków po wieczornym pokazie fajerwerków bajecznie prosta. Bardzo podobał nam się teren wokół hotelu, baseny, lobby itd. Pokoje były raczej depresyjne ale Disney ma to do siebie, że pokoje zawsze są takie sobie. W domyśle, to miejsce, gdzie masz paść na koniec dnia i tyle. Ponieważ była to moja trzecia wizyta, wiedziałam, żeby nie spodziewać się zbyt wiele po oferowanym jedzeniu w hotelu ale było i tak dużo gorzej, niż się spodziewałam. O tym nieco więcej poniżej.
Od początku mojej przygody z Florydą, EPCOT to mój ulubiony park. Ponownie udało nam się zjeść z Teppan Edo, czyli restauracji teppanyaki w pawilonie japońskim.


Inna rzecz, która mnie zachwyciła to świat Gwiezdnych Wojen w parku Disney Hollywood Studios. Jeśli gdzieś istnieje ten świat ‘naprawdę’ to jest to tam. Nowsze atrakcje mają niesamowicie rozbudowany system kolejek do tego stopnia, że sama kolejka staje się atrakcją. My jednak zapłaciliśmy dodatkowo za serwis, który pozwalał nam na ominięcie najdłuższych kolejek. W tym samym parku można też obejrzeć Indiana Jones show, jest to pokaz kaskaderski. To był mój trzeci pokaz i zdecydowanie najlepszy.


A na koniec dnia można obejrzeć ogromne widowisko Fantasmic, który również zostało nieco odświeżone po pandemii.


Magic Kingdom to flagowy park Disneya. My koniecznie musieliśmy ponownie odwiedzić Bibbidy Bobbidy Boutique. Pamiętam jak pierwszy raz zobaczyłam to miejsce, gdzie Kopciuszkowe ‘Matki Chrzestne’ zamieniają dziewczynki w królewny. Powiedziałam sobie wtedy, że jak będę mieć córkę to jej taką atrakcję zafunduję. Zrobiłam to sześć lat póżniej ale młodsza P. była za młoda, więc teraz obie zostały ‘zksiężniczkowane’.











Po dziewięciu, dosłownie, magicznych dniach zmieniliśmy lokum i udaliśmy się do innego hotelu, dla ‘rockowych gwiazd’ Hard Rock Hotel (tak, ta sama firma co Hard Rock Cafe). Już dawno nie byłam w takim luksusowym hotelu. To taki hotel, w którym w lobby mają dyspenser z zimnym napojem, a wieczorem można poprosić pokojową, aby nam odścieliła łóżko. W dniu naszego wyjazdu dziewczynki skorzystały z hotelowej siłowni, aby opłukać się po pływaniu w hotelowym basenie. To była chyba najbardziej luksusowa siłownia hotelowa jaką widziałam. Po pierwsze super wyposażona (nie tam jakaś jedna smutna bieżnia i maszyna do wiosłowania), a łazienki to dzieło sztuki, gdzie było mnóstwo ręczników, butelkowana woda w lodówce, jednorazowe maszynki do golenia, waciki a nawet prostownica do włosów.
Wybraliśmy ten hotel, bo w cenie mieliśmy ekspresowe przepustki do parków Universala, dzięki czemu znów nie staliśmy w kolejkach. Universal to parki przeznaczone dla nieco większych dzieci i dorosłych, wyraźnie było więcej rodzin z nastolatkami. To pierwsza wizyta dziewczynek bo wcześniej były za małe. Te parki słyną chyba przede wszystkim z krainy Harrego Pottera, która faktycznie jest imponująca, ale też bardzo zatłoczona. Nasz hotel od parków dzielił dosłownie pięciominutowy spacer (albo krótki rejs łodzią!). Wybraliśmy się też do Volcano Bay (tam trzeba było dojechać w 10 minut specjalnym autobusem) czyli parku wodnego. Dziewczynki były zachwycone, ale ponieważ dziadkowie zostali w hotelu nie mieliśmy okazji skorzystać z wielu wodnych zjeżdżalni, z których słynie ten park.
Universal ma także dzielnicę rozrywkowo- restauracyjną tzw. City Walk. Zabrałam rodzinę do restauracji o nazwie Cowfish (krowo-ryba) na burgushi czyli połączenie sushi i hamburgera. Jak przeczytałam, że istnieje coś takiego, to musiałam tego spróbować. Jon zamówił sushi o smaku cheesburgera i był to zadziwiająco dobry pomysł. Rolka ryżu w środku zamiast ryby miała mielone mięso (usmażone) a na zewnątrz opiekanego ziemniaka.


I na tym skończyła się nasza wielka amerykańska przygoda. Jeśli chodzi o jedzenie to jednak nie ma tego jak inaczej przekazać – było po prostu paskudne! Całe to śmieciowe żarcie dosłownie przeze mnie przelatywało (o jakichkolwiek jarzynach można było zapomnieć, jeśli już coś było w menu to było totalnie niejadalne). Dość powiedzieć, że po dwóch tygodniach niezdrowego żarcia nie przytyłam ani grama, za to z pewnością uśmierciłam moją florę jelitową. Nawet nasz lot w BA zaserwował całkiem przyzwoite jedzenie podczas lotu do Stanów, za to lot powrotny miał paskudne jedzenie bo catering był amerykański. I tak, wiem, że nie wszędzie jest paskudnie, i że na pewno można w Ameryce porządnie i zdrowo zjeść (ja też muszę przekonywać moich znajomych, że w Anglii można dobrze zjeść) ale ja mogę na palcach jednej ręki policzyć posiłki, które były jako tako zjadliwe, a jedyny posiłek jaki naprawdę mi smakował to teppanyaki w Teppan Edo no i Burgushi (jednym słowem japońskiego jedzenia nie można zepsuć, nawet w Ameryce). Nawet w naszym luksusowym hotelu dla gwiazd, w bardzo luksusowej restauracji na stacji jajeczno-omletowej (gdzie na zamówienie zrobią nam omlet albo jajka w koszulce) kucharz wylewał jajka na patelnię z wielkiego plastikowego wora.


Jestem też przyzwyczajona, że obsługa w parkach i hotelach Disneya pierdzi tęczą bo wszystko ma być takie magiczne. Oczywiście poza pracownikami pawilonu francuskiego w EPCOT, bo to są rdzenni francuzi, więc wiadomo…;) Tym razem jednak w parkach natknęliśmy się na kilka osób, które ewidentnie nie chciały tam być i było im wszystko jedno, czy mamy ‘magiczny dzień’ czy nie. Widać też było braki kadrowe, na przykład kiedy byliśmy w ‘kosmicznej’ restauracji zajęta była może jedna trzecia stolików ale nie było już dostępnych rezerwacji. Pomimo wszystko zawsze będę doceniać amerykańskie podejście do klienta, choć może nieco się zmieniło przez pandemię (jak wszędzie) to i tak chyba pozostaje jednym z najlepszych na świecie.
Zdziwiły mnie reklamy w telewizji. Jest mnóstwo reklam leków, i nie tam na katar czy zgagę ale poważnych leków jak antydepresanty, leki na HIV czy nawet chemoterapia!!!! No i ceny samochodów. W cenie mojego małego jeździka w USA mogłabym jeździć jakimś poważnym ‘potworem’. I jeśli chodzi o bycie eko, to cały ten przemysł Disneya musi mieć ślad węglowy jak stąd na Marsa albo dalej.
Bardzo podobało mi się lotnisko. Nie mam zbyt miłych wspomnień jeśli chodzi o Orlando, ale tym razem lecieliśmy z nowego Terminalu C i o matko! Absolutnie jest to najlepsze lotnisko na jakim byłam. Jest chyba jeszcze większe niż ego Donalda Trupa i super nowoczesne. Na przykład w rodzinnej toalecie był taki oto przewijak, gdzie spokojnie można przewinąć nawet niepełnosprawne dziecko sporych rozmiarów (można było go elektrycznie opuszczać i podnosić). Krzesełka w poczekalniach nie tylko miały gniazdka usb aby naładować sprzęt ale nawet posiadały bezprzewodowe ładowarki w oparciach, więc wystarczyło tylko położyć telefon i się ładował.



Chciałoby się powiedzieć, że teraz proza życia ale… wróciłam totalnie wypoczęta emocjonalnie i mentalnie. Nawet nie wiedziałam, jak bardzo potrzebowałam tego urlopu. Kilka dni w lesie też zrobiło swoje i jestem znowu gotowa na podbój świata. Nowa praca nabiera rumieńców, przede mną różne delegacje, spotkania na szczycie i konferencje. Nie mogę się doczekać!!! Żadnej prozy, sama poezja.
Za tydzień napiszę Wam o wakacyjnych uszytkach i o tym, czy warto szyć letnie ubrania z pieluchy. A za dwa tygodnie pokażę Wam moje nowe centrum dowodzenia światem czyli nieco zmodyfikowaną wersję buduaru, przystosowaną do nowych służbowych realiów. Miłego tygodnia!
Dodałam przycisk z lajkiem. Można go nacisnąć i dać mi znać, że ‘jestem’, ‘przeczytałam’, ‘dobra robota’, ‘fajnie, że jesteś’, ‘doceniam to, że piszesz’. Dla mnie jest to znak, że ktoś tam po tej drugiej stronie jest i czyta. Umawiamy się, że naciśnięcie tego przycisku nie oznacza, że koniecznie zgadzacie się z treścią wpisu, ok?
Hy hy! Ja mam podobnie. Dlatego mam opór przed długimi urlopami – potem nie chce mi się wracać do pracy.
A ten przewijak to po polsku komfortka. Służy właśnie niepełnosprawnym. W Polsce jest m.in. na Wawelu.
Bardzo ładna nazwa. Ja napisałam przewijak, bo to byłą rodzinna toaleta. Obok była toaleta dla niepełnosprawnych ale tam nie zaglądałam. Mnie się wydaje, że częstsze ale krótsze urlopy są lepsze ale do ameryki trudno jechać na tydzień.
No nie wiem. Tak się zastanawiam od jakiegoś czasu, pewnie w związku z moją powiększającą się perspektywą czasu, w tej chwili ponad stuletnią (ale część jest z lektur, nie to, że osobiście nabyłam). To znaczy urlop super, wiadomo, ale nie wiem.
Pamiętam, kiedy ja byłam małą dziewczynką na koloniach i ciocia przyklejała mi do powiek fioletowe płatki dzwonków leśnych, czy się czułam mniej księżniczką? Chyba nie, skoro pamiętam to tyle lat.
Przyznam że trochę mnie przeraża dzisiejszy świat dziecka, ta łatwość spełniania marzeń, ale nie wiem.
Niedawno rozmawiałam z wnuczką, która była na wakacjach na Krecie i opowiadałam jej, jak tam kiedyś tańczyły dziewczęta na pięknych posadzkach, a ona na to, że też tu tańczyła. Okazało się, że dzieci miały animatorkę. Tak więc, może to tylko kwestia okoliczności, a sama istota się nie zmienia. Dziewczynki są dziewczynkami i już. Niesiemy tańce, księżniczki, magiczności niezależnie od okoliczności.
Ale urlop super
Ależ oczywiście masz świętą rację. Mnie też przeraża ile teraz dzieciaki mają wszystkiego, na YouTube moje dzieci oglądają jak siedmiolatka dostaje na urodziny torebkę od Prady i jedzie na imprezę ogromną limuzyną. (zaczęliśmy, z sukcesem, ograniczać YouTube). A to tylko jeden przykład.Myślę, że dzieci tak samo fajnie bawią się w DisneyWorld jak i na wsi wśród lasów i zwierząt, naprawdę niewiele im potrzeba. To my rodzice mamy z tym problem, więc organizujemy dzieciom czas wg. tego co nas bawi i interesuje. Uff nie wiem, to duży temat i go tutaj nie wyczerpię. Taka ciekawostka. Pojechaliśmy to Centre Parcs i nasz domek był jakieś 15-20 minut spacerem od basenu i innych głównych atrakcji. Ninka już po pięciu minutach marudziła, że bolą ją nogi itd. Mocno się zdziwiliśmy bo dziewczyny w Disneju robiły wiele kilometrów dziennie i prawie wcale nie narzekały. I myślę sobie, że w Disneju było tyle rzeczy do oglądania, że one nawet nie zauważyły ile tych kilometrów zrobiły. A idąc ścieżką w lesie szybko się nudziły. Ot, taka obserwacja. W każdym razie zgadzam się z Tobą w stu procentach.