Dzisiaj chcę Wam pokazać moją pinkową, lnianą koszulę. Wiąże się z nią moja największa (do tej pory) szyciowa wtopa. Dwa tygodnie temu w weekend usiadłam do dziurek. Poszło prawie idealnie, o czym poniżej. Zostało mi przyszycie guzików. Ponieważ jechaliśmy na miasto czy coś, to przygotowałam sobie front robót na czas kiedy wrócimy. Do małego woreczka z organzy włożyłam potrzebne rzeczy: dłuto i podkładkę do otwierania dziurek, igłę, nitkę, nawlekacz, guziki, nożyczki oraz fray check.
Wiecie co to jest fray check? To specjalny płyn, którego używa się do ‘lakowania’ dziurek albo zabezpieczenia luźnych nitek w gotowym wyrobie. Ma konsystencję rzadkiego lakieru do paznokci i takie ma właściwości. Fray oznacza siepanie, to lakier do ograniczania siepania. Bardzo przydatna rzecz.

Niemal gotową koszulę i ten woreczek z przydasiami położyłam na sofce w ogrodzie zimowym i pojechaliśmy do miasta. Jak wróciliśmy to odkryłam, że….. fray check z buteleczki wyciekł (woreczek leżał na koszuli) i zrobił wielką plamę na rękawie, na wysokości ramienia. Wyciekło go tyle, że plama (z tyłu) przeciekła już na przód i miała kształt dwufuntówki (takie większe pięć złotych). Fray check z założenia jest wodoodporny, niespieralny, wysycha na sztywno i choć teoretycznie bezbarwny to raczej ma lekko mleczny kolor. Tyyyyle pracy, koszula gotowa, zostały tylko guziki, a tu taki zonk. Wiecie co? Rozpłakałam się….
Na szczęście tylko na chwilę. Plama była jeszcze mokra. Doszłam do wniosku, że nie mogę być pierwszą osobą na świecie, której to się przydarzyło. Wujek google podpowiedział, że plamę należy zmoczyć tzw. rubbing alcohol i trzeć. Rubbing alcohol po amerykańsku, surgical spirit po angielsku, chyba denaturant po polsku. Przypomniałam sobie, że mam takie coś w domu. Bałam się jak materiał (i kolor) przyjmie alkohol i tarcie ale doszłam do wniosku, że nie mam nic do stracenia. A len to w końcu len.

Moczyłam i tarłam, a w międzyczasie przyszywałam guziki i odmawiałam zdrowaśki. Duża plama od alkoholu (który ma w składzie też olej z wiesiołka) zrobiła się lekko tłusta, a na brzegach len jakby odbarwił się nieco na pomarańcz. Miałam nadzieję, że to raczej ‘wodna plama’ niż faktyczne odbarwienie. Po pół godzinie doszłam do wniosku, że fray check chyba zszedł. Guziki przyszyte, na plamę nałożyłam trochę Vanisha i wrzuciłam do pralki. Po wyschnięciu okazało się, że koszula jest uratowana, a po całym wypadku nie ma najmniejszego śladu! Cud nad Tamizą! Ale co przeszłam to moje. Zdjęć nie mam bo oczywiście w ogóle nie miałam do tego głowy, musicie mi wierzyć na słowo.
Wykrój na koszulę kupiłam tutaj (klik). Generalnie mam nieco mieszane uczucia, bo wykrój był trochę ‘dziwny’. Otóż tabela z rozmiarami była na stronie wykroju oraz na samym wykroju, ale nie w instrukcji. Zużycie materiału było podane tylko na stronie internetowej. Jednym słowem kupujesz wykrój i nie masz pełnej informacji w samym produkcie. Pierwszy raz się z tym spotkałam. Do tej pory tabela rozmiarów oraz zużycie materiału było zawsze jasno określone w instrukcji. Sama instrukcja była czytelna i generalnie nie miałam z nią problemu, poza rozcięciami w rękawach. Nie zrobiłam ich tak jak trzeba.
Forma miała mnóstwo oznaczeń i aby to wszystko dobrze skopiować użyłam kalki krawieckiej i radełka. Jeśli element był krojony na złożeniu materiału, to podkładałam ją z obu stron i miałam oznaczenia w odbiciu lustrzanym:

Ponieważ nie mam wystarczająco dużej maty do krojenia to częściowo wykrojone elementy spinałam klamerkami i delikatnie przesuwałam na stole materiał i przypięty wykrój.

Krojenie tego cuda nie było łatwe, ale przyznam, że potem szyło się już jak po sznurku. Materiał to len 100%, który kupiłam tutaj (klik). Ma śliczny kolor (który z czasem niewątpliwie się spierze), taki fuksjowy róż ale ciepły. Muszę przyznać, że ten len był naprawdę łatwy w obróbce, siepił się tylko trochę i byłam naprawdę mile zaskoczona jego jakością.
Koszula na ludziu w dwóch stylizacjach:








Ta koszula to taki projekt, gdzie masz maszynę, zaraz obok overlocka i żelazko, i praktycznie używasz wszystkich trzech rzeczy na raz. Szwy, tak jak w różowej spódnicy (klik) obrzuciłam na pomarańczowo.

Dziurki wyszły niemal wzorowo poza pierwszą dziurką od góry. Nie miałam zamiaru jej używać, takiej koszuli z lnu raczej nie zapina się pod samą szyję, więc chciałam ją zrobić w kontrastowym, pomarańczowym kolorze. Niestety długa stopka do dziurek nie dała rady. Kołnierz w miejscu zszycia z koszulą jest dość gruby i maszyna nie mogła sobie z tą różnicą grubości poradzić. Może mogłabym trochę poeksperymentować z ustawieniami, dociskiem stopki itd. ale dziurek nie lubię, a na tej jakoś specjalnie mi nie zależało. Wyprułam co się dało, ale mały ślad pozostał:


Ta jak pisałam, szyło się jak po sznurku, szczególnie, że miałam mnóstwo oznaczeń na materiale, które bardzo pomagały. Poza rękawem. Rękaw był szyty z części wierzchniej i dolnej, dzięki czemu jest bardzo wygodny i ma efektowne rozcięcia, które również są komfortowe w noszeniu. Nie udało mi się ich jednak zrobić prawidłowo (chyba), została mi tam surowa krawędź i jak się przeproszę z fray checkiem, to ją nim zabezpieczę.


Koszula jest lubiana i noszona i kto wie, może uszyję ich więcej. Podsumowując nie taki diabeł straszny, nawet te nieszczęsne dziurki.
Uwaga! A teraz coś jeszcze. Ważne ogłoszenie. Pewnie o tym nie wiecie, ale miesięczny koszt prowadzenia mojego bloga to równowartość dwóch dużych, wypasionych kaw w Starbaksie. To koszty domeny i hostingu. Jest lipiec i jak co roku przelałam na konto firmy Hashmagnet (która mnie wspiera techniczne) odpowiednią kwotę. Może nie ogromną, ale też nie trywialną.
Dobra wiadomość (mam nadzieję) jest taka, że pomimo mojego marudzenia pod koniec stycznia (klik) Pimposhkowy blog nie zniknie z internetu w tym roku. Lubię to miejsce. W dodatku mam czytelniczki z klasą. Już nie pamiętam, kiedy ostatni raz na blogu pojawił się jakiś trol. To przynajmniej jedna zaleta braku wielkiej internetowej popularności.
Często czytam, że umilam Wam poniedziałkowe poranki. Niektórzy ponoć nie wyobrażają sobie porannej kawy bez Pimposhki. W związku z tym pomyślałam sobie, że może wyjątkowo w tym miesiącu wesprzecie mnie wirtualną kawą? To pomoże pokryć mi koszty związane z prowadzeniem bloga. Tylko w lipcu zostawiam link do wirtualnej kawy.
Z góry ślicznie dziękuję!
Surgical spirit to sądząc z opakowania spirytus salicylowy. W zamierzchłych czasach obowiązkowe wyposażenie nastolatków
Surgical to nie to samo co salicylowy. Pierwszy ma w skladzie denaturat i castor oil. Drugi to alkohol salicylowy i dokładnie tak jak mówisz, służy do odkazania skóry. Rubbing to również inny skład do dwóch powyżej, nazwa podchodzisz od tego że jest właśnie do nacierania, czy inaczej używania do czyszczenia etc. Używa się również nazwy “alkohol skażony”.
Zupełnie przypadek że znam różnicę, poprzez poprzedniego męża :-), ha ha.
Na butelce ze zdjęcia Pimposhki w składzie jest “methyl salicylate” czyli raczej salicylowy niż denaturat. Oczywiście mogę się mylić, nigdy nie wnikałam w specyfikę stężonych alkoholi
Spoko, nie to nie to samo. . Ma rozne zastosowania. Ale disc o alkoholach 😉 podziwiajmy koszule Pimposhi, uratowaną tym salicylanem który rozgrzewa.
Podziwianie to oczywistość 🙂 Co prawda ani kolor, ani fason nie mój, ale jakość wykonania niezmiennie zachwyca 🙂
Faktycznie trudno się połapać.
Pan Kapitan dalej ma w kosmetyczce spirytus salicylowy :). Ale Alicja ma rację, to jest coś innego poza tym ma też dodatki składniki. No ale ja nie chemiczka.
Oj, ciśnie Pani Szanowna tę fuksję, że w końcu zaraziłam się nawet ja, wieloletnia przeciwniczka wszelkich różowości. Połączenie fuksji z dość ciemną oliwką (khaki?) to ostatnio moja obsesja.
Czy link kawusiowy pozostanie, czy wygaśnie w sierpniu?
Link kawusiowy wygaśnie w sierpniu, Wróci w czerwcu w przyszłym roku, no chyba że mi się odechce blogowania. Kiedyś widziałam taki reportaż o pewnej bardzo starszej pani, która uwielbiała zielony kolor. Miała wszystko zielone, całe wnętrze domu, ubrania, okulary, samochód itd. Coś czuję, że jestem na dobrej drodze aby w jej wieku zostać panią fuksjową :).
Podzielę się swoimi metodami na dziurki przy zgrubieniach. Trzeba jak najlepiej tę okolicę spłaszczyć, w czym bardzo pomaga fastryga i/lub młotek. W ogóle rozbijanie grubych szwów (dżinsy, narożniki zasłon itp) to jest game changer o skuteczności wielokrotnie przerastającej włożony wysiłek 🙂
A koszula przepiękna i bardzo w Twoim stylu. Komplementy absolutnie zasłużone!
Dzięki za ta wskazówkę Mario 🙂
O rany! Ty na serio z tym młotkiem? Genialne, wypróbuję. A że fastryga to jak?
Absolutnie serio radzę postukać zbiegi szwów młotkiem – trudno uwierzyć w skuteczność, aż się spróbuje. Pierwszy raz użyłam młotka przy dżinsie, potem przy zasłonach, i już wiedziałam, że jest on przyjacielem szyjących. Fastryga pomaga trwalej spłaszczyć (materiał się łatwo nie podniesie i nie dotknie sensora) i zapobiec przesuwaniu warstw. Na kołnierzyku to mniej potrzebne, ale przy większych połaciach bywa pomocne.
No jakże inaczej Pimposhko. Kawa z Tobą to przyjemność. ♥♥♥
Bardzo Ci dziękuję! 🙂
Świetna koszula w cudnym kolorze.
Dzięki! Myślę, że nawet byłaby bardzo Twoja taka koszula. A mnie chodzi po głowie chusta dziurella, którą pokazałaś u siebie.
Przepiękna koszula, świetny styl i ma marginesie, nie widzę zadnych extra kilogramów. Kolor bardzo ci pasuje, w każdej odsłonie. Widać ze koszula jest używana i o to chodzi. Mam w planie koszulę klasyczną i zgłoszę się po tipy gdy przyjdzie czas.
Twój horror z freyem zmroził mnie. Nigdy mi się to nie przydarzyło ale czuję twój ból, szczególnie gdy dotyczy to własno uszytego ubrania! Cieszę się że uratowałaś koszulę. Mój powyższy wywód na temat tych alkoholi zupełnie przypadkowy 🙂
Każdy poniedziałek zaczynam z twoim blogiem i doceniam twoja pracę włożoną, więc napij się kawy ode mnie.
Dzięki za kawę i miłe słowa. Ostatnio miałam mnóstwo na głowie i sporo stresu (ale wszystko pozytywnie) i radziłam sobie z tym bardzo niezdrowo czyli winem i wysokokalorycznym jedzeniem. Mam nadzieje, że w drugiej połowie lipca wrócę do zdrowszych nawyków.
Jak ja cię rozumiem! Ja rozcinając dziurkę rozcięłam aż do połowy przodu i to dopiero była tragedia !Bluzeczka miała być na rano gotowa a jest druga w nocy i dobrze, że miałam jeszcze tyle materiału żeby skroić od początku ale czujesz to :sprucie boku ,rękawa i kołnierzyk .Dałam radę ale chyba mnie nerwy trzymały. Co do przytycia to jak nie jesz gotowców i nie pijesz coli itp. to się nie martw widocznie masz taką sylwetkę i trzeba się zaakceptować. Pozdrawiam Krystyna
Krystyno! Odporność życiowa nie zachwiana. J ja pewnie bym poszła szukać w szafie bluzki zastępczej. Chylę głowę i brawo!
Wow! Jestem pod wrażeniem. Ja rozcinam dziurki dłutem więc nie ma szans aby mi się coś omsknęło na pół bluzki.